05.18
Dzień 0
No i wreszcie się doczekałem. Nadszedł 27. kwiecień i czas wyruszyć na zawody. Aby nieco się zintegrować ze współzawodnikami imprezy, tudzież podstępnie ich spić w celu uśpienia czujności wybraliśmy się dzień wcześniej na sopocką plażę. Wywiązała się mała imprezka, ale żeby nie przesadzić i wstać jakkolwiek dnia następnego uciekliśmy spać koło północy.
Dzień 1
W bazie Mistrzostw stawiamy się względnie wcześnie – godz. 9:00, a start imprezy przewidziany został na 12:00. Pozostały czas poświęcamy na zaopatrzenie się w niezbędne produkty 😉 i pogawędki z innymi uczestnikami. Już sama obserwacja przyjeżdżających na start ludzi daje dużą radochę. Poprzebierani, z wielkimi dmuchanymi łapkami do łapania stopa i z najwymyślniejszymi napisami na kartonach typu „Nie śmierdzimy i lubimy ludzi” ;).
3 godzinki minęły szybko i nadszedł start. Ekipa ponad 300 osób biegiem czy też co bardziej leniwi szybszym krokiem udała się na wylotówki z miasta. Zdecydowana większość zdecydowała się obrać trasę nr 1 na Katowice. My aby zwiększyć nieco swoje szanse na załapanie transportu udaliśmy się na dobrze mi znaną „siódemkę” na Warszawę – Kraków. Szybkie pożegnanie z Doniem i zostaliśmy z Asią sami. Nooo… sami to może złe słowo bo na „naszej” zatoczce stało jeszcze 4 czy 5 par ;). Wbrew moim wcześniejszym oczekiwaniom idzie całkiem nieźle. Po 40 minutach pierwszy transport do Elbląga. Gościu twierdzi, że zabraknie nam tygodnia na podróż do Splitu, nie mówiąc już o powrocie. Postanawiamy mu zrobić na złość i dojechać w ciągu 48 godzin J. Elbląg widziany z obwodnicy kusi aby przed wyjazdem wpaść jeszcze do Mamusi na obiad. Jakoś jednak się opanowujemy, a to może za sprawą szybko zatrzymanej ciężarówki. Mozolnie, z prędkością nie przekraczającą 60 km/h pokonujemy kolejne kilometry. Pod koniec dnia jesteśmy w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego (zdarzyło nam się bowiem zboczyć z „siódemki” i wrócić na krajową „jedynkę” co okazało się być strzałem w dziesiątkę). Godz. 22:00 lądujemy na wcale niezłej stacji benzynowej i kombinujemy jakby tu uszczknąć tej nocy jeszcze 100 czy 200 kilometrów. Po dłuższej, ale jakże skutecznej namowie Asi bardzo przyjazny Czech pomimo wielkiego zmęczenia (jedzie aż z Tallina) zabiera nas w okolice Tych. Troszkę niefortunnie, stacja bowiem nie żyje i na dzisiaj koniec ze stopem. Przynajmniej się wyspaliśmy przed następnym ciężkim dniem…
Dzień 2
Wspomniany wyżej Czech proponował aby rano zabrać się z nim do Pragi. Niestety – nasze lenistwo nie popłaca i nie chce nam się wstawać na umówioną 5 rano ;P. Wstajemy znacznie później i około 8 udaje nam się zając mniej lub bardziej dogodną pozycję na drodze. Nadal idzie nieźle, dwa czy trzy szybkie transporty i stoimy na przejściu granicznym w Cieszynie. Spotykamy kilka par z Mistrzostw, niektórzy z nich jechali tutaj całą noc. Tylko po co, skoro można było być wyspanym, najedzonym i w tym samym czasie na granicy ;P. Wymiana waluty na wszechobecne Euro i złapany pierwszy zapytany kierowca. Niemieckie tablice i najnowszy model Passata to tylko kamuflaż. Pan w podeszłym wieku okazuje się być Polakiem, na stałe mieszkającym w Bawarii dokąd do właśnie się udawał. Postanawiamy jechać z nim za Brno, a później w kierunku Wiednia. Znów jazda mija bardzo szybko, znacznie uprzyjemniona ciekawą pogawędką. Okazuje się bowiem, że nasz dobroduszny kierowca jest mistrzem świata w saneczkarstwie, a w ramach hobby alpinistą. Czuję się więc jak w raju, słysząc o zdobywaniu Kilimandżaro czy też Acocangui. Dojeżdżamy na miejsce, żegnamy się a tu niespodzianka – środek autostrady i hamuje z piskiem opon przed nami jakieś dostawcze auto. Drzwi od „paki” otwierają się z łoskotem i machają nam koleżanki z Mistrzostw. Wsiadajcie! J Kierowca po drodze zbierał ludzi jadących stopem w tym samym kierunku. I takim oto sposobem, po zakupieniu całkiem smacznego winka w sklepie bezcłowym na granicy urządzamy sobie w 10 osób imprezkę na trasie do Wiednia. Ojj… wesoło się jechało. Każdy miał jakiś plan na dalszą podróż, jedna z par nie jechała na Mistrzostwa tylko postanowili skoczyć do Wenecji na pizzę ;). W Wiedniu na parkingu ledwo zdążyłem napisać kartkę z nazwą kolejnego punktu podróży i zatrzymuje się trójka Austriaków jadących do Grazu. Myślę sobie – super. Będziemy około 16 niewiele ponad 100 km od granicy Słoweńskiej. Jednak na tym etapie podróży zaczęły się schody. Rzeczeni Austriacy nie bardzo rozumieli ideę autostopu i zwieźli nas z autostrady do miasta. Istna tragedia, tym bardziej jak człowiekowi się spieszy. Od 16 do 21 tkwimy na czymś co przypominało parking. Dużo TIRów z niezłymi blachami (Bośnia, Chorwacja, Turcja) tylko jeden podstawowy mankament – jest niedziela i w Austrii obowiązuje zakaz poruszania się dużych ciężarówek. Koło dziewiątej wieczorem przychodzi nam na ratunek Turek, który z początku proponuje nam miejsce w hotelu, ale w końcu zrozumiał (umiał rozmawiać tylko po ichnemu) że chcemy aby nas zawiózł na najbliższą stację benzynową na autostradzie. Normalnie stacja jest najlepszym pomysłem, biorąc pod uwagę zakaz poruszania się pieszych po „Autobahnach”. Problemem natomiast było, że jest to jedyna jaką widziałem na całej trasie stacja czynna nie całą dobę a tylko do 22. Z uwagi na brak jakiegokolwiek ratunku ze strony kierowców udajemy się spać. Trafia nam się jeden z ciekawszych noclegów podczas wyprawy. Jedyne co się trafiło (deszcz nam mocno uprzykrzał żywot) to naczepa TIRa bez ciągnika. Więc po cichutku zakradliśmy się, rozłożyliśmy legowisko i spać. Biedna Asia ze strachu nie zmrużyła oka, ja jako opiekuńczy facet spałem jak zabity ;P.
Dzień 3
Pobudka skoro świt przynosi marny efekt. Po długaśnym czasie oczekiwania, aż ktoś się zlituje i zabierze nas z tej przeklętej stacji spotykamy kolejną parę z Mistrzostw. Radzą nam przejść kawałek dalej na zatoczkę, tzw. Rastplatz położoną bliżej autostrady. Rzeczywiście całkiem niezły pomysł bo po jakichś 40 minutach łapiemy transport na granicę Słoweńską. Tam czeka na nas najprzyjemniejsze łapanie na całej trasie. Przed sklepem bezcłowym na granicy pani sprzedawczyni wystawia nam stolik, krzesełka i tak sobie spędzamy czas oczekując na okazję. Po kolejnych 30 minutach zatrzymuje się Słoweniec i zabiera nas za Maribor na wylotówkę w stronę Zagrzebia (20 km ale zawsze…). Tam mało przyjemne zdarzenie. Austriak dowiadując się, że jesteśmy z Polski ucieka w popłochu z otwartymi drzwiami swoim nowiutkim Audi A6. No cóż… jak widać nie wszyscy mają dobre zdanie o Polakach. Troszkę podłamani łapiemy dalej. Chwilka i podjeżdża olbrzymia ciężarówka bośniacka. Kierowca rozmawiający tylko po w swoim ojczystym języku na szczęście był już zorientowany o co chodzi w Mistrzostwach i sam pyta czy jedziemy do Splitu. Zabiera nas aż do Zagrzebia, może nie jest to jakiś niewyobrażalnie długi odcinek, ale jakby nie było przejeżdżamy całe państwo, no dobra… państewko – Słowenię i kawałeczek Chorwacji. Po dłuższych przebojach na obwodnicy Zagrzebia docieramy na bramki służące uiszczaniu opłat za przejazd autostradą. Kilka par gnije tu już od kilku godzin, my wybieramy nie wiedzieć czemu najmniej uczęszczaną bramkę na uboczu i po kilku minutach jedziemy do kolejnego punktu podróży – Karlovač. Jak dla mnie jedyną zasługą tego przeklętego miasta jest piwo Karlovacko, które tu wyrabiają. Cała reszta jest do bani. Raz, że nie ma specjalnie co oglądać. A dwa, że można tutaj utknąć na długie godziny szukając ratunku w postaci jakiegokolwiek kierowcy i gdziekolwiek. Kombinujemy jak się da i gdzie się da – nic z tego. Wszędzie zakaz autostopu, ewentualnie nic nie jedzie w jakże pożądanym kierunku. W końcu doganiają nas pary spotkane wcześniej na obwodnicy Zagrzebia. Nie bacząc na ostrzeżenia z naszej strony aby tutaj za wszelką cenę nie wysiadać dołączają do naszej co raz to większej ekipy przegranych. Godzina 18. po paru wcześniej tutaj spędzonych na wymyślaniu wyjątkowo pomysłowych sposobów na wydostanie się z miasteczka próbujemy pod wiaduktem, którym biegnie autostrada dostać się na najbliższą stację benzynową. Szkoda tylko, iż nikt z nas nie wpadł na pomysł, że skoro istnieje tutaj wiadukt musi on pokonywać jakąś przeszkodę terenową. Po paru kilometrach jak się okazało bezsensownego marszu napotykamy uroczą rzeczułkę o jeszcze bardziej wdzięcznej nazwie – Kupa. Pokonanie jej wpław z plecakami nie wchodzi w rachubę – zbyt głęboka i szeroka. Pokornie więc wracamy do miasteczka. W międzyczasie powstała jeszcze idea aby jedno z nas udało umierającego i wybłaganie u któregoś z mieszkańców okolicznych domków transportu do „naszej bazy medycznej” w Splicie. Pomysł jednak padł tak szybko jak i się narodził. Powrót do czarnego punktu autostopowiczów, plan żeby się podzielić i kombinować na własną rękę opłacił się prędzej czy później. Około godziny 23:30 bowiem łapiemy upragniony transport. Co prawda nasz kierowca był bliżej nieokreślonego pochodzenia i nie rozmawiał w żadnym języku jaki wcześniej dane mi było słyszeć, a na dodatek wcale nie jechał tam gdzie chcieliśmy ale bez namysłu ładujemy się do rozsypującego się opla Corsy z lat 70. i jazda w kierunku Rijeki. Tylko po to, żeby opuścić Karlovač. Około 1 w nocy docieramy, po wysłuchaniu całego repertuaru ichniejszego disco polo do punktu docelowego naszej przejażdżki. Wysiadamy w bliżej nie sprecyzowanym miejscu na autostradzie, w pobliżu stacji benzynowej – tylko tyle udało mi się wytłumaczyć kierowcy. Wiemy tylko, że do Rijeki pozostało nam coś koło 30 – 60 km. Stało się niemal zwyczajem, że stacja benzynowa na którą nas ludzie zawożą jest po złej stronie drogi i wszyscy tankujący jadą w przeciwnym do naszego kierunku. Jedyna nadzieja tkwi w informacji, że rano odjeżdża stąd autobus w stronę Rijeki. W sumie, całe szczęście, że nie da się dzisiaj jechać dalej – będzie czas, żeby się przespać.
Dzień 4
Chorwacja budzi nas lokalnym przymrozkiem. Co jak co, ale tego się nie spodziewałem w śródziemnomorskim kraju. Zwijamy się w pośpiechu, ja zauważam jeszcze, że mój telefon wskutek wilgoci w namiocie przestał działać. Swoją drogą – nie mam żadnego do dziś ;P. Rzeczony wyżej autobus nie wypalił, ale nie ma tego złego… Chwila kręcenia się po stacji i znajduje się transport do Rijeki. Zabierają nas przemili Chorwaci, jedni z nielicznych rozmawiających po angielsku. Okazuje się, że równie dobrze można było się przejść do miasta. Cóż – kto to mógł wiedzieć ? ;> Aby pogadać sobie z nami dłużej zapraszają nas na kawę do jednej z knajpek i wywożą później na „wylotówkę” w kierunku Splitu. Już w tym momencie mogę stwierdzić, że dość przypadkowy traf jazdy przez Rijekę, a co za tym idzie trasą widokową wzdłuż Adriatyku był strzałem w dziesiątkę. Pierwsze widoki na morze i okoliczne wyspy zapierają dech w piersiach. Po jakimś czasie udaje nam się złapać króciutki transport, zaledwie parę kilometrów ale zawsze… Cały czas, przyklejeni do bocznych szyb auta, zamiast rozmawiać z kierowcą chłoniemy bajeczne krajobrazy. Jak się później okazało na tej trasie nie mamy co marzyć o stopie dalej niż kilkanaście kilometrów. O ile ktokolwiek jeździ to jedzie tylko do najbliższej miejscowości. Po 2 czy 3 godzinach tułaczki, ale jakże wielce umilonej widokiem po prawej stronie na Wyspę Krk i okolice docieramy do kolejnego z czarnych punktów wyprawy. Miejscami mam wrażenie, że dalej droga musi się kończyć jakimś urwiskiem, tudzież inną przeszkodą bo tutaj już zupełnie nic nie jedzie. Po paru godzinach łapania samochodów, które jak jeden mąż odbijały w stronę autostrady na Zagrzeb dostrzegamy parkującego nieopodal Jaguara. Zastanawiam się czy w ogóle jest sens podchodzić i pytać – w końcu to nie byle jakie auto. Jednakże po arcystanowczej namowie Asi – idę. Podchodzę bliżej i oczom nie wierze, toż to rodacy! 😉 Rejestracje poznańskie i po krótkiej pogawędce już siedzimy w środku i ruszamy w stronę Zadaru (jakieś 130 km od Splitu). Pomimo, że żadne z nas nie cierpi na chorobę lokomocyjną po kilku godzinach spędzonych w aucie na serpentynach prowadzących nad przepaściami robi się niedobrze. Szczęśliwie jednak udaje nam się dotrzeć pod Zadar na kolejne „bramki”. Tutaj stajemy przed kolejnym dylematem. Nocować tak blisko celu i ominąć imprezę na zakończenie w Splicie, czy też troszeczkę nagiąć zasady Mistrzostw i ruszyć autobusem. Po namyśle i próbach wydostania się w „cywilizowany” sposób (czyt. stopem) ruszamy na kolodvor (dworzec autobusowy). Za spokojem ducha oczekując na autobus spijamy piwko i w drogę. Wreszcie upragniona baza Mistrzostw. Godzina 23:30 – wtorek. Jak łatwo policzyć podróż zajęła nam 83 godziny i 30 minut. W porównaniu ze zwycięzcami, warto nadmienić, że byli nimi członkowie naszego zaprzyjaźnionego klubu z Gdańska GDAKK, dosyć marny wynik (im podróż zajęła zaledwie 23,5 godziny). Tak czy owak wielce szczęśliwi zbieramy owacje, gratulacje i spotykamy się ze znajomymi. Wreszcie czas na piwko, tudzież lokalne winko i opowieści z trasy do rana.
Dzień 5
Po przebudzeniu na dość skutecznie utrudniającym życie kacu zaczęły powstawać planu co zrobić z resztą tej dłuuugaśnej majówki. Pozbierały się ekipy jadące do Włoch, do Dubrovnika, Albanii, Grecji i kilka innych ciekawych miejsc. My, z uwagi na to, że nie zdążyliśmy jeszcze zobaczyć Splitu ekipą 10 – osobową udajemy się na spacer wzdłuż morza do Splitu (nocowaliśmy w Stobrecu – 8 km dalej). W skład jakże wesołej bandy wchodzą: mój brat Doniu i jego kompanka Oliwka, Asia i ja, Kasia i Mariusz (co poniektórym znani z Kortowa), Ania i Tomasz (para warszawsko – krakowska) i Wódz z Szatanem (również co poniektórym znani osobnicy chociażby z ostatniej Wamy). Zaopatrzywszy się w niezbędne do świętowania sukcesu trunki ruszyliśmy na trasę. Prędzej lub raczej później (niż było to w planach) docieramy do miasta. Doniu koniecznie chce mi pokazać miejsce, które odkrył dzień wcześniej będąc tutaj na wycieczce. Winoteka. Wyjątkowo magiczna miejscówka, malutka klitka, gdzie kilku sędziwych autochtonów pędzi własne winko i za symboliczną opłatą można od nich co nieco odkupić. Po wczorajszych próbach ichniejszego trunku na imprezie w Stobrecu zaopatrujemy się w pokaźną ilość tej ambrozji. Teraz można iść zwiedzać Split. Ucięliśmy sobie mały spacer po Starym Mieście, odwiedzając Pałac Dioklecjana i podziwiając splickie, naprawdę wąskie uliczki i powstał kolejny z planów. Może by tak zasmakować troszkę dalmatyńskich wysp… Po nieudanych, ale jakże wesołych próbach załapania się na jakichś jacht płynący w stronę wyspy Hvar (obraliśmy właśnie tą jako dalszy cel podróży) postanawiamy legalnie popłynąć promem (legalnie, czyt. za pieniądze ;P). Pozostała nas ósemka – Kaśka i Mariusz uciekli do znajomych, którzy pozostawali na noc na stałym lądzie. My koło 20 ładujemy się na prom Jadrolinii i po jakichś 2 godzinach lądujemy w kompletnych ciemnościach na wyspie. Szukanie miejsca na nocleg trwało naprawdę krótko. Urządziliśmy sobie małe „cygańskie obozowisko” między, jak się później okazało, jednymi z najstarszych murów w Europie. Wyczytałem rano w przewodniku, że cała wyspa (długa na jakieś 85 km) otoczona jest takim murem. Szybkie dokończenie zapasów wina w ramach kolacji i spanko. W końcu po co komu namiot ? 😉
Dzień 6
Słodko się spało, ale pobudka nie należała do najfajniejszych. Początkowa mżawka nas nie przestraszyła, ale chwilę później na Hvar spadła ściana deszczu. Pierwszym osobom udało się dobiec pod jedyny w okolicy daszek marketu Konzum, ci co się ociągali przemokli do suchej nitki. Śniadanko przy drzwiach wejściowych do marketu wynagrodziło nam wcześniejsze cierpienia. Tomasz poszedł zapytać czy mają może coś przeterminowanego do jedzenia i czy mogli by nam to sprezentować. Chwila moment i wraca z naręczem zakupionych przez panią ekspedientkę wiktuałów J. Pani się tak przejęła naszym losem, że postanowiła nam zasponsorować śniadanko na 8 osób. Dobra z niej duszyczka. Od tej pory zaczęliśmy typowo żebraczo – tułaczy tryb życia ;P. Przez wzgląd na naganę od naszej dobrodziejki dotyczącą bałaganu przed sklepem, który poczyniliśmy, przenosimy się pod daszek nie wybudowanej stacji benzynowej oczekując na koniec deszczu. Po nieudanych próbach skonstruowania własnego środka lokomocji ze znalezionych części (coś na kształt wózko – roweru z kołami od traktora) Tomasz stojąc po przeciwnej do naszego kierunku jazdy stronie łapie stopa na osiem osób ;). Gościu zatrzymuje się swoim dostawczym Iveco i ładuje nas na pakę. Jazdę na workach z ziemniakami do miasta Hvar będę pamiętał długo… Szyb brak, nic nie widać. Może wiozą nas do jakiegoś obozu pracy, kto to wie? 😉 Po długim jak na 15 km czasie jazdy, paka się otwiera i możemy zacząć podziwiać przepiękną architekturę miasteczka. Na drzewach rosną pomarańcze, mandarynki jest też trochę palm daktylowych (szkoda, że nie lubię daktyli). Tomasz zakrada się do jednego z drzewek mandarynkowych i przynosi kilka na spróbowanie. Bleeee… paskudztwo. Strasznie kwaśne, dochodzimy więc do wniosku, że mandarynki mają tylko wyglądać, a nie smakować ;P. Ucinamy sobie spacerek przez stare miasteczko. Znów typowe wąskie, urocze, śródziemnomorskie uliczki. Rynek z zabytkowym kościołem, a wszystko zbudowane z miejscowego piaskowca. Docieramy na marinę, powstała bowiem idea, żeby próbować załapać się na jacht na jakąś bezludną wyspę. Jachtów fakt – pełno, tyle że kapitanów odstrasza wizja mandatu w wysokości 1000 EUR za zabranie na pokład kogoś z poza listy załogi. No nic, najbliższy prom do Dubrovnika za 3 dni. Nie mamy tyle czasu. Siadamy pod daktylowcami i przeprowadzamy naradę co dalej. W międzyczasie Wódz i Doniu przygotowują karteczkę z napisem „Need money for ferry” i spacerują z nią po okolicach. Jak się okazało przynosi to całkiem niezły efekt i po 15 minutach mamy kasę na kilka butelek wina w Splicie J. No to szybka decyzja, płyniemy z powrotem do Splitu po wino. Po drodze do Starego Gradu (najbliższa przystań promowa) Tomasz dowiaduje się od kierowcy, że w tych okolicach nie ma nic łatwiejszego od przekupienia biletera na promie. Będziemy próbować. Bilety na 8 osób kosztują 250 KN, my dajemy 100 i płyniemy na stały ląd. Imprezka na promie przednia: chorwacka wódka gruszkowa, albańska rakija i parę jointów od zaprzyjaźnionego Chorwata. Co niektórzy przesadzili i spali na krześle w knajpie w splickim porcie (imion nie będę zdradzał :P).Tomasz i Oliwka muszą szybciej wracać do Polski, więc żegnamy się z nimi i każdy idzie w swoją stronę. Ekipa się podzieliła na brygadę winną i pieniężną. Jak same nazwy wskazują pierwsza poszła do winoteki po zaopatrzenie, drugą kombinowała kasę. Wina długo nie mogli znaleźć, a my w międzyczasie uzbieraliśmy około 200 KN (koło 100zł). I kolejna szalona idea. Skoro udało się przekupić gościa na wyspie, może za to co uzbieraliśmy przekupimy gościa który płynie do Włoch… Pojawili się kolejni ludzie z Mistrzostw, jest nas już 10 osób. 5 minut przed odpłynięciem promu, biegniemy całą zgrają przez odprawę paszportową na statek. Mówimy, żeby wołać kapitana. Szybka wymiana zdań, proponujemy mu całą kasę jaką mamy (jakies 600 KN, a bilety na 10 osób do Ancony kosztują około 4000 KN), a gościu nam na to żeby przyjść na następny prom bo teraz nie zdąży nas nigdzie pochować. Heh, chwila wcześniej i by się udało. Kolejny prom za kilkanaście godzin, więc póki co idziemy spać. Nocleg też nietuzinkowy, niedokończony budynek przy marinie. Zapalamy świeczki i pijąc winotekowe specjały zastanawiamy się nad następnym dniem.
Dzień 7
Postanowione. Rezygnujemy z Włoch (za duże ryzyko pozbywać się całej kasy) i jedziemy do Bośni. Trzeba się ponownie podzielić na ekipy jakimi się przyjechało z Polski, umawiamy się na spotkanie w Mostarze na słynnym starym moście. Nam udaje się dosyć szybko przemieszczać między kolejnymi chorwackimi miasteczkami. Aczkolwiek są to raczej krótkie przejażdżki (do granicy w Metkovic mieliśmy jakieś 100 km). Po drodze oglądamy głębokie kaniony, w których jak się dowiadujemy kręcili Winnetou. Przypadkiem spotykamy też w Makarskiej Donia i Anie. Utknęli w tym samym miejscu. Godzinka przerwy na wizytę w sklepie i śniadanko i jazda dalej. Karteczka z napisem „Bosna” skutkuje szybkim transportem na granicę. Jest tylko jedno ale. Zawieziono nas bowiem nie na tą granicę co trzeba i dalej droga przypominała odcinek specjalny Rajdu Polski. Wysypany żwir i tyle. Tak więc serdeczni państwo, którzy nas tu przywieźli zafundowali nam przy okazji kilkukilometrowy spacerek. Jak się później okazało nie żałujemy. Piękne okolice jak zwykle wynagradzają trudy chodzenia z dwudziestokilkokilowym plecakiem. Wreszcie docieramy do głównej magistrali drogowej (trasa na Sarajewo, przez Mostar) i szybko łapiemy stopa prosto pod sam most. Wódz i Szatan byli pierwsi, Doniu i Ania za zasponosorowane bilety docierają autobusem nieco później.
Idziemy zobaczyć miejsce, w którym od zawsze chciałem być. Słynny most, zniszczony podczas niedawnej wojny bałkańskiej, ale od jakiegoś czasu odbudowany. Samo miasto, podzielone przez rzekę na dwie części – muzułmańską (na wschodzie) i chrześcijańską (zachód) budzi mieszane emocje. Z jednej strony rzeczywiście piękna starówka, a z drugiej wszechobecne powojenne pozostałości. Dziury po kulach w elewacjach, wyrwy w ścianach po bombardowaniach i ogrodzone ruiny podejrzane o zaminowanie. Ludzie niestety też nastawieni już na turystów z portfelami wypchanymi euro. Nie sposób przejść nie będąc „zahaczonym” przez któregoś z autochtonów w sprawie ewentualnego noclegu, jedzenia, zakupu okularów, kosmetyków, zegarków i masy innego badziewia. Przedzierając się jakiś czas przez zatłoczoną wąską uliczkę docieramy do osławionego mostu. Kształt zachował przedwojenny, tylko budulec inny. Wcześniej zbudowany z granitowych bloków, zamienionych teraz na wcześniej już wspomniany piaskowiec. Wysokość nad lustrem wody robi wrażenie. Dwadzieścia kilka metrów to przecież ośmiopiętrowy wieżowiec. Ludzie tutaj zarabiają w każdy możliwy sposób. Przy moście siedzi gościu, któremu wystarczy dać 25 EUR i skacze na główkę do wody. Dzięki szybkiemu przyjechaniu Wódz i Szatan mają okazję podziwiać jeden z takich skoków. Ponoć niesamowite wrażenie. Wszystko fajnie, tylko, że zmrok już zapada a my siedzimy w środku muzułmańskiego miasta i nie mamy gdzie spać. Zanim wyjdziemy na peryferia będzie już grubo po północy. A tu meczety nawołują muzułmanów do modlitwy, ma się wrażenie że mobilizują się przed wyprawą na świętą wojnę. Trzeba ulokować się w jakiejś kwaterze, najlepiej za darmo albo za jak najmniejsze pieniądze. Cena noclegu w okolicy to około 25 EUR/os. nam udaje się wynająć pokój z trzema łóżkami na 6 osób za tą sama kwotę J. Ach jak to fajnie wyspać się w łóżeczku z pościelą i wziąć ciepły prysznic. Na naszej kwaterze poznajemy sąsiadów. Dwóch Bośniaków pracujących u właściciela tego hoteliku. Łamanym angielskim jeden z nich opowiada nam na nocnej przechadzce o życiu w Bośni i o swojej pracy. Uzyskujemy również cenną informację, że bośniaccy kierowcy autobusów mają w zwyczaju zabierać ludzi z drogi. Wystarczy powiedzieć tylko „Ne mam para za autobus”. Co to oznacza chyba każdy wie. Dobranoc.
Dzień 8
Z uwagi na to, że kolejny dzień przeznaczamy na Sarajewo wstajemy wcześnie i idziemy na drogę zatrzymywać autobusy. I rzeczywiście zatrzymuje się jeden jadący w dobrym kierunku. Wychodzi kierowca, my do niego „-Ne mamy para za autobus”, na co on –„Ne matie para? Ne jediecie” ;P. To tyle jeśli chodzi o autobusowy autostop. Nie idzie nam też z konwencjonalnym stopem, może dlatego że łapiemy w 6 osób :P. Cofamy się więc na Autobusnij Kolodvor i legalnie płacimy za transport do Sarajewa. 2 godzinki i jesteśmy w stolicy państwa. Udajemy się na długi spacer wzdłuż słynnej Alei Snajperów aby zwiedzić ichniejsze stare miasto – Bašcaršca (przepraszam, jeśli pisownia jest zła). W samym centrum oznak praktycznie nie widać. Kraj szybko się odbudowuje (a przynajmniej stolica), nowe biurowce i domy mieszkalne powstają jak grzyby po deszczu. Naznaczona złą sławą Aleja Snajperów zamieniła się w ulicę setek instytucji finansowych i restauracji. Tłumy ludzi na ulicach, którzy zdaje się o wojnie już dawno zapomnieli. No i te piękne dziewczyny. Prawie takie jak w Polsce ;>. Docieramy do starego miasta, dzielnicy tysiąca meczetów. Jest ich tu rzeczywiście mnóstwo. Co jakiś czas wszystkie na raz się odzywają i nawołują do modlitwy.
Głodni jak wilki i obserwując wystawy z różnymi pysznościami kusimy się i zachodzimy do jednej z licznych Buregdzinic. Bureg to tradycyjna bałkańska potrawa, mięso mielone (tudzież inne nadzienie) zapieczone w cieście podobnym do francuskiego. Mmm.. pychota. Po naładowaniu żołądków do granic możliwości i ciągłym odmawianiu zakupu okularów i kosmetyków od ulicznych handlarzy zaczynamy się zbierać na trasę do Belgradu. Łapanie stopa dalej nam okrutnie nie idzie, oczywiście dalej za sprawą kombinowania w szóstkę ;P. Aby się nie rozdzielać, postanawiamy w końcu zrezygnować z Serbii i ruszyć pociągiem na północ Chorwacji. Co zrobić zapas czasu kurczy się w zatrważającym tempie i trzeba powoli myśleć o powrocie do kraju. Pociąg do Zagrzebia okazuje się być poza naszym zasięgiem finansowym, kupujemy więc bilety do najbliższej stacji za granicą bośniacko-chorwacką. Odjazd godzina 21:45. Zapowiada się cała noc spędzona w ciepłym i wygodnym pociągu J.
Dzień 9
Postanowiliśmy „przypadkowo” przespać naszą stację docelową i przejechać pociągiem ile się jeszcze da. Niestety konduktor zadziałał szybko i każe nam wysiąść już na następnej stacji (jakieś 20km dalej). Przez okno widać jednak, że owa kolejna stacja to koniec świata i nigdy się stąd nie wydostaniemy. Po szybkich pertraktacjach z konduktorem udało nam się wyłudzić kolejne 30 km, a co najważniejsze do miejscowości Sisak (zwanej również Siusiakiem ;>) położonej bezpośrednio na trasie do Zagrzebia. W Sisaku żegnamy się z wesołą ekipą i od tego momentu każda para jedzie do Polski na własną rękę. Jednak nie tak łatwo nam się rozdzielić. Po chwili machania zatrzymuje się pusty autobus. Nooo.. może prawie pusty bo w środku siedzą już nasi ;). I tak oto docieramy pod Zagrzeb na stację benzynową Plitvice (z resztą w drugą stronę też na niej staliśmy, tyle że w drugą stronę). Siedząc i kombinując Wodzowi i Szatanowi udaje się trafić na transport prosto do Katowic. A pozostała czwórka po dłuższej chwili (jakieś 2 godziny) w jednym momencie załapuje transport. My wesołego Bośniaka do Graz, a Doniu i Ania pięknym Mercedesem CL 55 AMG (wtajemniczeni będą wiedzieli cóż to za maszyna :P) do Salzburga. Podczas jazdy z naszym kierowcą widzimy na autostradzie sporo polskich tablic rejestracyjnych. Bośniak postanawia nam pomóc i zajeżdżając drogę i trąbiąc na Polaków załatwia nam stopa wprost na środku autostrady J. Szkoda, że jechali jeszcze na 3 dni do znajomych do Wiednia a nie do kraju, ale dobre i kolejne 200 km. Tutaj przed zmrokiem jeszcze załatwiamy sobie transport do Polski TIRem tyle, że dopiero o 4 rano. Nic po nas na tej stacji. Trzeba znaleźć jakiś nocleg. Jedynym sensownym miejscem, aby ominąć żmudne rozkładanie namiotu okazuje się być ambona do ustrzeliwania zwierzyny. Heh, co prawda mało tu miejsca, ludzie wysocy tudzież dłudzy mogą mieć problem z wyciągnięciem nóg; ale przynajmniej nie pada na głowę i jest ciepło.
Dzień 10
Podróż mija bez większych przygód. Nasz kierowca regularnie jeździ do Włoch, więc w Tychach wymieniamy się telefonami (dobrze mieć taki kontakt) i ruszamy z zamiarem dojechania do domku. Cała specyfika autostopu polega na tym, że nigdy nie wiesz co ci się przytrafi. I tak stojąc z karteczką „Łódź” łapiemy mnicha jadącego prosto na krakowskie Planty. No to co ? Na lody do miasta wawelskiego smoka. Troszkę się nam te lody przedłużyły i po dwóch dniach spędzonych na tułaniu się po ojczyźnie zmęczeni ale jakże szczęśliwi wracamy na Kortowo J.
Summa summarum jestem zdania, że mistrzostwa autostopu to naprawdę świetna idea, można nie dość, że zwiedzić kawałek świata za grosze (wydaliśmy średnio 350 zł na os.) to jeszcze nawiązać mnóstwo interesujących znajomości z ludźmi, którzy czują o co chodzi ;). Tak więc mam nadzieje, że w przyszłym roku uda się zgrać większą ekipę Akatowców na wyjazd i dokopać tym z GDAKKa ;P
Ps. Zdjęcia wkrótce 😉