autor: dwóch arkuszy poetyckich, tomików wierszy: „Marzenia senne” (wyd. Okolice, Warszawa, 1991), „Taniec prokreacji” (Fundacja Sztuki na rzecz „Integracji”, Warszawa 1994) oraz zbioru opowiadań: „Rodzaje zagrożeń” (A.W. India, Warszawa, 1992); wiersze i opowiadania w różnych pismach kulturalnych, na antenie radia i w TV (w latach 90.); od 1995 r. członek Związku Literatów Polskich.
opowieści staruszków
moim
dziadkom
staruszkowie na spłowiałym płótnie
opowiadają historie pachnące
tak samo jak książki na strychu
gawędzą o miłości wojnach domu
wymawiając przy tym
dawno umarłe imiona
gdy jedno ze staruszków umrze
to drugie będzie płakało poziomkami
które dawno temu ze śmietaną i cukrem
w ogrodzie jadłem pierwszy raz
słuchając opowieści pachnących
spłowiałym płótnem
26.11.1990
* * *
Krztuszę się kolejnym
pyknięciem fajki
ale twardo trzymam ją
w zębach
bo pani lubi
zapach krzyku
palonego tytoniu
Pani mówi że wyglądam
z ta fajką
niczym Hemingway
a ja proszę pani czuję się
jak na tronie żebrak
który zaraz zostanie wyrzucony
za szumiący zapach
twych sukni
3.12.1990
Pani już odchodzi
Owiewa mnie Pani
swoim zapachem
kompotu z wiśni
Ta czerwona mgiełka
pachnie piersią matki
i pierwszą kochanką
Pani odchodzi ciągnąc za sobą
długą zwiewną suknię do której
jak dzieci poprzyczepiały się moje tęsknoty
23.10.1990
opowiadanka:
NATRĘCTWA
Większość ludzi cierpi na różnego rodzaju natręctwa. Jedni chodzą tylko po całych płytach chodnikowych, inni nie mogą się oprzeć i przy każdym kościele robią znak krzyża.
Piotr, mniej więcej od dziesiątego roku życia, gdy wchodził do domu, musiał zawsze wskoczyć na oddalone o dwa metry schody, zanim drzwi od klatki schodowej z hukiem zamkną się. Od piętnastu lat kilka razy dziennie, często w ostatniej chwili, wbiegał na schody, uciekając przed trzaskiem drzwi niosących wyimaginowane nieszczęście, które miało go dopaść.
Pewnego dnia ktoś zepsuł w drzwiach mechanizm hamujący. Metaliczny odgłos złapał Piotra w pułapkę. Lecz nic się nie stało. Żadne nieszczęście nie przyszło, chociaż było spodziewane. Czuł się oszukany.
Trzy miesiące po tym fatalnym wydarzeniu Piotr znowu odzyskał radość życia. Zauważył, że niektóre lampy uliczne, gdy pod nimi przechodzi, czasami zapalają się, to znów gasną.
JAKI JEST
PIOTR, ŚWIADCZY O TYM JEGO...
STOSUNEK DO MEDYCYNY
Od dziecka Piotr słyszał o tym, że ma zostać lekarzem. Był nawet krótki okres w jego życiu, że przed snem widział siebie w białym kitlu przechadzającego się długimi korytarzami w asyście pielęgniarek. Z tych marzeń został tylko zgrabny personel średni.
Gdy rodzina dowiedziała się, że Piotr chce zostać malarzem, zaprotestowała. Zaczęły się pertraktacje. Przytaczano mu przykłady doktorów, którzy w wolnych chwilach oddawali się malarstwu czy poezji i wcale nie przeszkadzało to im być dobrymi lekarzami. Padały nazwiska, które przypominały jednoczłonowe nazwy chorób psychicznych.
W końcu Piotr powiedział: „Nie!” I został malarzem. Obrazy jego w barwach przypominały jednak dawne zainteresowania. Na jego płótnach stale gościła krwista czerwień, morska zieleń rodem z glazury sali operacyjnej. Nawet trudny do określenia kolor, dawno już nie używanych, recept dla weteranów wojennych.
JAKI JEST PIOTR, ŚWIADCZY O TYM JEGO...
STOSUNEK DO MAŁŻEŃSTWA
Siedzieli w małym barze i pili już drugie piwo.
- Ja to chyba nigdy się nie ożenię - powiedział do Piotra ten drugi. - Z każdym rokiem coraz trudniej jest mi znaleźć babkę, którą mógłbym w pełni zaakceptować. Coraz większe mam wymagania. A ty?
- Co ja? - zachrypiał Piotr.
- No... ożeniłbyś się?
- Już to zrobiłem.
- Jak to? - zdziwił się ten drugi.
- Małżeństwo trwało miesiąc, z tego dwadzieścia osiem dni byliśmy w separacji.
- Ale chyba to nie był luty? - uśmiechnął się ten drugi.
- Nie. Kwiecień.
- I co?
- Bardzo lubię kwiecień - rzekł Piotr i poprosił o rachunek.
W przygotowaniu
W
przygotowaniu
Miasteczko liczy sobie lat tysiąc i trochę, zaś czasy jego świetności, jeżeli takie w ogóle były, minęły jakieś pięć wieków temu. Jedynym zabytkiem jaki tu pamiętam, był chodzący po prośbie wujaszek, ubrany w starą mundurową kurtkę, obwieszony świętymi medalikami i sakwami. Pojawiał się nie wiadomo skąd, ładował do swych worów otrzymane od ludzi datki i znikał.
Straszyła mnie nim babka, gdy przekraczałem dopuszczalne normy dziecięcych wybryków. Jednak wiele lat temu wujaszek odszedł na zawsze, tak jak odeszła łagodna, wiecznie zatroskana babka, a przed nią dziadek, niepoprawny kawalarz i fantasta.
Jest jeszcze w miasteczku kościół, kino i mleczarnia, są dwie knajpy, dwie szkoły oraz dwa, może trzy niewielkie zakłady przemysłowe. Kiedyś był także zamek, którego resztki, o ironio, rozebrał pod koniec XIX wieku ktoś z mojej rodziny, aby spłacić (podobno) karciane długi. W ten oto sposób udało się nam wpisać w dziesięciowiekową historię miasteczka.
Po wielu latach nieobecności przywiozłem tam swoich synów. Chciałem pokazać im jabłoniowy sad przed domem dziadków, powalona przez wicher topolę, w której korzeniach miałem kryjówkę i czyste rozlewisko strugi przepływającej łąką za cmentarzem. Myślałem, że w dzień targowy pójdę z nimi na rynek, gdzie handluje się wszystkim, poczynając od zieleniny na butach-oficerkach skończywszy, a ciepły, swojski zapach koni wierci w nosie. Lecz żadnej z tych rzeczy już nie było: ani sadu, ani topoli, ani czystej wody. Nie spotkałem również Lenki, dziewczyny z ulicy Ślepej, z którą, trzymając się za ręce, chodziliśmy po mleko z wieczornego udoju.
Nie są, niestety, możliwe powroty do miejsc istniejących wyłącznie w pamięci, ale szliśmy przecież tą samą drogą, którą chodził mój ojciec, jego ojciec i ojciec jego ojca. Rozmawialiśmy z ludźmi, znającymi mnie od dziecka i których ja znałem. Wchodziliśmy w otwarte drzwi domów, pełnych bliskich, serdecznych osób. Skłoniliśmy głowy przed rodzinnymi grobami.
Ileż to razy wspomnienia o miasteczku były dla mnie źródłem siły i balsamem! Stanowiły i nadal stanowią moją wyłączność, będącą jednocześnie dowodem tożsamości, istnienia w ciągłości określonej dawno wyciętym sadem, niegdyś rosnącą topolą, mogiłami. Łączą mnie z pozostałą w miasteczku rodziną, z ziemią wydeptaną przez pokolenia.
Moi synowie urodzili się w dużym mieście. Znają betonowe budynki, asfaltowe drogi oraz smród spalin. Ich ziemia to trawnik i park. Są bezimienni w tłumie. Cóż kiedyś będzie świadczyć o nich: kwaterunkowe mieszkania czy kwity opłat za gaz? Skąd będą mogli zaczerpnąć sił i co przekażą swym dzieciom? Nie wiem, nie wiem.
Nasielsk, lipiec 1987 r.
A przecież żyję
w tym obcym krajobrazie
chociaż często jeszcze
wychodzę nocą z domu
I znowu w krótkich spodenkach
biegnę powitać sad
jabłonie garną się do rąk
szeroko otwierają liście
Poznały mnie drzewa
Ścieżką od strugi
niespiesznie nadchodzi dziadek
jego laska
ciężko godzi się z ziemią
I wszystko mija
Powietrze
nie przepuszcza światła
14.02.1988
Oto Czachorowo
miejsce zapomniane
przez Boga i ludzi
odłóg starych dobrych dni
Wieś jak wieś
stare pomieszane z nowszym
śmieci przed domami
i ludzie uczepieni płotów
w oczekiwaniu
na lokalny autobus 14,05
może przyjedzie kto z miasta
opowie co słychać na świecie
dziesięć kilometrów stąd
Stoję przed dworkiem
jeszcze cienie w oknach
jeszcze drży powietrze
Nad drzwiami
tabliczka Klub Ruchu
trzyma się na jednym gwoździu
Sołtys patrzy zdziwiony
może to i prawda
panie Czachorowski
ale na co to komu
16.05.1988
(ten wiersz wiąże się z moją wizytą w Czachorowie, tym wielkopolskim)
Wczoraj nocą
odwiedził mnie dziadek
stał w drzwiach milczał
oczy miał jak ze szkła
Odbijał się w nich dom
biel popękanych ścian
wpisana w czułą siatkówkę pamięci
przed nim starzec i dziecko
Później był tylko dom
wznoszący się resztką sił
ponad ramionami horyzontu
i coraz większy cień
Wreszcie została naga ziemia
w którą wrastaliśmy obaj powoli
po pas
po szyję
02.02.1989