granicznego.
Gdzie znajduje się źródło pana naukowych zainteresowań granicą polsko-białoruską?
Pochodzę z województwa podlaskiego, które jest regionem zróżnicowanym kulturowo, etnicznie i wyznaniowo. Moje pierwsze zainteresowania badawcze dotyczyły właśnie tych tematów. Później ten paradygmat socjologii pogranicza próbowałem przenieść na tereny Ziem Zachodnich i Północnych. Następnie moje losy zawodowe i życiowe zorientowały się na granicę. Myślałem, że znam się na pograniczu i że tę wiedzę będę mógł przenieść na granicę, ale okazało się, że jest to zupełnie inna rzeczywistość. Kategorie, które obowiązują na pograniczu, przestają mieć znaczenie na granicy. I tak rozpocząłem prace nad rozprawą doktorską pod kierunkiem prof. Wojciecha Łukowskiego z Uniwersytetu Warszawskiego. Zacząłem zauważać, że ludzie mieszkający na terenach nadgranicznych utożsamiają granicę z przejściem granicznym. Nie postrzegają jej jako linii dzielącej państwa, ale coś, co można przekraczać. Trafiłem na przejście graniczne w Kuźnicy, gdzie – co ciekawe – wcześniej pracowałem jako funkcjonariusz Służby Celno-Skarbowej. Prowadziłem tam obserwację uczestniczącą osób stale przekraczających granicę.
Co wynikało z dalszych etapów badań?
Na granicy oprócz rozmaitych służb i inspekcji funkcjonują także, a może przede wszystkim, ludzie granicy. Z jednej strony są to ci, którzy funkcjonują w ruchu towarowym, czyli przewożą towary odprawiane w handlu zagranicznym, ale też osoby, które próbują wykorzystać przepuszczalność granicy. Mam tu na myśli np. mieszkańców Grodna, czyli ponad 350-tysięcznego miasta położonego ok. 20 km od Kuźnicy, którzy chcieli zarabiać po polsku, ale ponosić niższe, białoruskie koszty życia.
Udało mi się również zaobserwować, jaki jest mechanizm wejścia do tej społeczności. Nazwałem to trójkątem wejścia. Były osoby, które do niej aspirowały, ale nie spełniały warunków – np. nie wykazywały się koniecznym potencjałem, nie miały poczucia pewnej deprywacji, że chcą się tym zajmować, albo nie były w stanie podjąć ostatecznej decyzji. Jak to w życiu społecznym bywa, było to bardzo zróżnicowane i nie da się wyodrębnić jednej kategorii. Trzeba jednak podkreślić, że w czasach, kiedy prowadziłem te badania, było to bardzo dochodowe zajęcie. Z polskiej perspektywy z pewnością trudno sobie wyobrazić, że stałym przewozem towarów mógł zajmować się muzyk z filharmonii. Ale tak w rzeczywistości było. Powiedział mi, że najpierw handlował butami, żeby kupić sobie lepszy instrument, a później zobaczył, że ten instrument nie jest mu już tak potrzebny, bo to na przemycie da się wielokrotnie więcej zarobić. Rekordziści przekraczali granicę około tysiąca razy w roku. Okazywało się, że głównym powodem była chęć poprawy różnie definiowanego bytu, ale zauważyłem także aktywności w rodzaju hazardu, tzn. pewnego uzależnienia się od podejmowania ryzyka.
Używa pan określenia „ludzie granicy”, a więc czy możemy mówić o rodzaju jakiejś wspólnoty, grupy ludzi, którą łączą wspólne doświadczenia czy cele?
Tak. Na pewno łączyło ich podstawowe działanie, które na przejściu granicznym oznacza uzyskanie akceptowalnego dla kontrolującego i kontrolowanego efektu kontroli. Normalnie wspólnotę mierzymy prostymi kategoriami „my” i „oni”. Wszystkich, którzy nie są „nami”, traktujemy jako obcych. Tymczasem w przypadku świata granicy wręcz czeka się na tego Obcego, Innego, bo on w tym społecznym świecie przejścia granicznego jest potrzebny. W trakcie swoich badań analizowałem nawet język, który tam funkcjonował i okazuje się, że powstawała taka hybryda, czasami śmieszny zlepek nawet trzech języków. Tworzyła się trzecia kultura – ani moja, ani czyjaś. To, co tworzy wspólnotę w przypadku ludzi granicy, to także wspólnota działania w sytuacji pewnego zagrożenia, co sprzyjało współpracy i zjednoczeniu. To takie swoiste braterstwo broni albo sytuacja znana z życia, kiedy to nie chcemy iść do wojska, ale później się okazuje, że najdłużej wspominani koledzy to właśnie żołnierze, z którymi służyliśmy. O tej wspólnocie doświadczeń świadczą też wspomnienia, którymi moi respondenci chętnie się dzielili.
Czy kontynuuje pan te badania?
Kontynuowanie tych badań uniemożliwia mi kryzys migracyjny na granicy z Białorusią. To pogranicze, które badałem, teraz w zasadzie rozpadło się na dwa nadgranicza, odgrodzone murem. Druga strona nie jest już dostępna. Natomiast swoje badania kontynuuję, obserwując migracje z Białorusi do Polski, które zostały zapoczątkowane po protestach na Białorusi w sierpniu 2020 r. Zajmuję się kilkoma rodzinami, które przeprowadziły się do Polski. Niektóre z nich nazywam spóźnionymi repatriantami. Są to osoby etnicznie polskie, potomkowie tych, którzy po zmianie granic w 1945 r. nie przesiedlili się do Polski. Staram się sprawdzić, czym różnią się współcześni repatrianci od tych, którzy migrowali do Polski w pierwszych latach po zakończeniu drugiej wojny światowej, jakie mają problemy i czy w ogóle kategoria repatriacji jest jeszcze aktualna.
Kolejnym zjawiskiem, które obserwuję, jest to, czy ludzie granicy szukają innej granicy w sytuacji, w której zostały zamknięte wszystkie przejścia graniczne w województwie podlaskim. Czy przenieśli się może do Terespola, czy na Litwę. Przyglądam się też zjawiskom, które kiedyś nie występowały, czyli np. dronom czy balonom meteorologicznym, które przenoszą papierosy. Nawet w ostatnich dniach media nagłośniły takie przypadki, w których w miejscowościach przygranicznych spadały balony z kontrabandą. Życie społeczne nie zna próżni – to, że granica została zamknięta, nie oznacza, że zniknął przemyt.
A ta dychotomia swój-obcy nadal pana naukowo interesuje?
Tak, oczywiście. Wciąż interesuje mnie podział społeczny na swoich i obcych, a więc badanie nie tylko granic administracyjnych, ale też takich, które sami sobie wyznaczamy, w jaki sposób się dzielimy. Ten proces nazywam „naszyzmem”. Obecnie panuje przekonanie, że „moje” jest zawsze lepsze niż „twoje”. To są zjawiska, które zaburzają wspólnotę. Uważam, że to są podziały mentalne, bo oczywiście świat zamyka się w niektórych obszarach, ale w większości się otwiera. Tymczasem to my mamy w swoich głowach bariery czy antagonizmy, które w jednych miejscach daje się ograniczać skuteczniej, a w innych mniej skutecznie.
Wspólnota jest dla człowieka cechą wręcz konstytutywną. Jest naszą jaźnią, takim zwierciadłem, w którym możemy się przejrzeć i zobaczyć, czy coś nam się udało, czy jesteśmy poważani, ocenić, czy nasze aktywności mają sens. Wspólnota ma na nas także duży wpływ na zasadzie kontroli społecznej. Może nas do czegoś motywować, wskazywać wartości, cele, schematy i wzory zachowań – czyli wszystko, co moglibyśmy nazwać również kulturą.
Rozmawiała Marta Wiśniewska
zdj. główne: Wikipedia / CC BY-SA 4.0
Dr Michał Dąbrowski pracuje jako adiunkt w Katedrze Socjologii w Instytucie Nauk Politycznych UWM. Jego zainteresowania naukowe dotyczą pogranicza, granicy, tożsamości, zróżnicowania kulturowego, wyznaniowego, etnicznego, grup dyspozycyjnych, socjologii sportu. Jest autorem monografii „Kultura granicy – społeczne światy przejścia granicznego” oraz kilkunastu artykułów naukowych.
Tekst ukazał się w grudniowym wydaniu "Wiadomości Uniwersyteckich", którego tematem przewodnim jest wspólnota. Dla społeczności akademickiej ma ona szczególne znaczenie: Alma Mater jest elementem naszej tożsamości. O tym, że wpływa też na nią przynależność do agend artystycznych, opowiedzieli nam członkowie Zespołu Pieśni i Tańca „Kortowo". Badania, które prowadzą naukowcy z UWM, pozwalają przyglądać się „wspólnotowemu" tematowi z różnych perspektyw. Piszemy więc o idei polskości skrytej w nazwach ulic, funkcjonowaniu „ludzi granicy", społecznej odpowiedzialności rolnictwa i o tym, jak internet wpływa na relacje rówieśnicze.