26 Lipca 2024
Aktualności
Chyba powinnam zacząć nie od pytania, a od ostrzeżenia: „Głupie ptaki Polski” to nie jest książka, którą powinno się kupować na pasowanie pierwszoklasistom w podstawówce. To raczej pozycja dla starszego odbiorcy i – koniecznie – mającego poczucie humoru. „Nie żebym lubiła ptaki, ja o ptakach nawet nie myślę…”, jak śpiewała Nosowska, ale czym ci one aż tak podpadły, że ty – językoznawca z wykształcenia, na co dzień autor gier w poważnej firmie – obrażaniu skrzydlatych poświęciłeś całą książkę? (śmiech)
Zwierzętami interesowałem się od zawsze, natomiast nie w taki czynny sposób jak Nastia [Jurewicz – przyp. red.], moja dziewczyna i ilustratorka „Głupich ptaków Polski”, która udziela się m.in. jako wolontariuszka w Fundacji Albatros prowadzącej Ośrodek Rehabilitacji Ptaków Dzikich w Bukwałdzie. Wolontariusze mają specjalną grupę na Messengerze, na której informują się, że gdzieś znaleziono rannego ptaka i ustalają między sobą, kto może pojechać na miejsce i pomóc mu lub przewieźć go do ośrodka. Ptaki są tam leczone, dokarmiane, a kiedy nie można im pomóc w inny sposób, dożywają swoich dni w niezłych warunkach. Byłem tam ostatnio, więc wiem, że latem do ośrodka trafiają m.in. porzucone pisklęta. Warto jednak zaznaczyć, że z takimi znalezionymi pisklakami trzeba postępować bardzo ostrożnie, bo często są to podloty i lepiej je zostawić w spokoju.
W związku z tym, że Nastia tak się interesuje ptakami, postanowiłem zrobić jej niespodziankę i przygotować fotoksiążkę, w której będę... obrażał ptaki (śmiech). Miała ona udawać prawdziwą książkę, więc postanowiłem wymyślić jakiegoś autora, a grafiki wygenerować w AI i przerobić tak, żeby wyglądały jak najbardziej podobnie do tych ptaków. Zacząłem ją przygotowywać, gdy Nastia wyjechała na trochę z Polski. Tak się wkręciłem, że nie zdążyłem przed jej powrotem. Co więcej – Nastia zaczęła się na mnie denerwować, bo jeszcze więcej czasu niż na co dzień spędzałem przed komputerem. I, oczywiście, nie pozwalałem jej wchodzić do gabinetu (śmiech). Żeby nie narażać się dziewczynie, w końcu musiałem zdradzić, co robię. Wyszło to na dobre całemu projektowi, bo teraz to Nastia przygotowuje grafiki. Nadal używamy AI, ale w znacznie mniejszym stopniu.
Zanim się zorientowałam, że to ty stoisz za facebookowym profilem „Zwierzęta są głupie i rośliny też”, minęło trochę czasu.
Długo nie ujawniałem swojej tożsamości na tym profilu. Od jego uruchomienia minął ponad rok. Przy czym przez pierwszy miesiąc prawie nic tam nie wrzucałem...
Dzisiaj konto obserwuje około 85 tys. osób, więc szybko zdobyłeś rzesze fanów. A przecież konkurujesz nie tylko z innymi osobami, które mają coś ciekawego do zaproponowania, ale też z... algorytmami.
To prawda, algorytmy mają duży wpływ na to, co widzimy w internecie. Tak naprawdę dopiero niedawno Facebook zdecydował, że będzie pokazywał mój post na tablicach ludzi, którzy w żaden sposób nie są ze mną związani, którzy nie udostępniali wcześniej moich postów, nie są przyjaciółmi ludzi, którzy je polubili itp. Na szczęście moje wpisy na tyle dobrze się udostępniały, że i tak powiększało się grono moich obserwatorów.
„Czego to człowiek nie zrobi, żeby nie musieć pisać habilitacji” – napisałeś o swojej pasji do obrażania zwierząt w internecie. Zastanawiam się więc, czego nie robiłeś, żeby napisać doktorat.
Cóż… doktorat obroniłem po sześciu latach, w ostatnim możliwym terminie, co jest zasługą przede wszystkim prof. Aliny Naruszewicz-Duchlińskiej, która była superpromotorką, choć nie miała ze mną łatwo. O pisaniu przypominała mi nawet w komentarzach na Facebooku, pod zdjęciami z koncertu, na który wybrałem się w czasie, w którym powinienem kończyć rozprawę (śmiech).
Dwie dodatkowe litery przed twoim nazwiskiem dowodzą, że promotorka znalazła na ciebie sposób.
Tak, uparcie popychała mnie we właściwą stronę. Najwidoczniej potrzebowałem takiego podejścia.
O czym była twoja praca doktorska?
O memach internetowych, których wtedy – a moja próba badawcza kończyła się na 2015 roku – nie było jeszcze tak dużo. Muszę przyznać, że miałem wtedy problem z tym, żeby znaleźć sto memów, które spełniałyby wszystkie elementy definicji, którą przyjąłem na potrzeby dysertacji. Zrobiłem nawet stronę internetową, na której te memy były opisane. Zbierałem tam dane, które potem analizowałem. Badałem też historię memów, ich cechy definicyjne itd.
Przed doktoratem z językoznawstwa były studia dziennikarskie. Osoby studiujące ten kierunek, co potwierdzam jako jedna z nich, słyszą czasem, że to studia, które nie są potrzebne do wykonywania zawodu. Tymczasem, obserwując kariery różnych absolwentów, widzę, że otwierają one wiele drzwi.
Moim zdaniem warto studia łączyć z pracą, znaleźć coś, co się lubi i w tym się rozwijać. Ja na przykład interesowałem się gadżetami i internetowymi ciekawostkami, więc napisałem do ludzi z „Gadżetomanii”, oferując swoje usługi. Zgodzili się i dostałem pracę. Dość szybko wspiąłem się w hierarchii tego portalu i zarządzałem kilkoma blogami. Pod koniec magisterki już mi się to trochę znudziło i stwierdziłem, że spróbuję czegoś innego. Poszedłem na studia doktoranckie i przez pierwsze lata głównie jeździłem na konferencje naukowe, a w międzyczasie realizowałem trochę zewnętrznych projektów – pisałem fabuły, prowadziłem media społecznościowe... Pod koniec doktoratu wpadłem na pomysł, żeby zrobić… grę geolokalizacyjną. Pierwsza idea była taka, żeby były to Pokemony, ale wiedziałem, że zdobycie tej franczyzy jest niemożliwe. Siedziałem nad rzeką z kolegą i do głowy przyszedł mi inny pomysł – tak powstało Slavic Monsters. Spędziłem nad tym projektem około półtora roku, w międzyczasie robiąc różne gry internetowe. Pewnego dnia dowiedziałem się, że wkrótce odbędzie się Startup Weekend Olsztyn. Poszedłem na to wydarzenie i udało mi się je wygrać. Z tego eventu wzięła się też część zespołu, z którą wystartowaliśmy w konkursach unijnych i dostaliśmy środki na realizację naszego projektu.
Gra Slavic Monsters wprowadzała graczy do świata mitologii słowiańskiej, zachęcając ich jednocześnie do tego, by wykorzystywali i poszerzali wiedzę o swoim otoczeniu. Projekt zapewnił wam współpracę z miastami w różnych częściach Europy, które gry wykorzystywały jako element promocji swojej oferty turystycznej. Co dzisiaj się z nim dzieje?
W tej chwili projekt jest zawieszony, ale mam nadzieję, że jeszcze do niego wrócimy. Działa natomiast jedna z pokrewnych gier, którą zrobiliśmy dla zespołu parkowo-płacowego w portugalskiej Sintrze.
Nad czym jeszcze pracowaliście?
Nasze działania ewoluowały w projekty gier przeznaczonych na konsole i komputery. Założyliśmy spółkę akcyjną Mooneaters, zrobiliśmy grę „Everdream Valley”, która sprzedała się w ponad 100 tys. egzemplarzy, wyprzedając się np. w oferujących ją sklepach sieci Walmart. Teraz osoby, które mają abonament w Amazon Prime, mogą ją pobrać za darmo. Gra ma swoje wersje na wszystkie konsole, podpisaliśmy także umowę ze spółką Meta, dzięki której Everdeam Valley będzie miało też wydanie na VR. A my pracujemy w międzyczasie nad drugą częścią.
Kiedy cię słucham, mam wrażenie, że wszystko to, o czym mówisz, wydarzyło się w ciągu kilkunastu dni...
A w rzeczywistości to było kilkanaście lat (śmiech). Oczywiście, niektóre projekty robimy jednocześnie, a ja staram się też, żeby jedne wspierały drugie. Kiedy kończyłem przygotowanie „Everdream...,” byłem już trochę zmęczony pracą zespołową. Wziąłem się więc za ptaki i… to mnie wciągnęło.
A jak to się stało, że obrażanie zwierząt zapewniło ci miejsce na półkach w księgarniach?
Jakiś czas temu za pośrednictwem znajomych rozesłałem do wydawnictw pdf z fragmentami książki i... nic. W branży gier informacja zwrotna przychodzi szybko, a tu minęły dwa czy trzy miesiące i odpowiedzi brak.
Co ciekawe, te same wydawnictwa, które zignorowały przesłany pdf, zaczęły się do mnie odzywać po tym, jak w sieci zaczęły się pojawiać pierwsze virale z profilu facebookowego, np. ten o pomrowie, nazwanym przez nas podślimakiem, który został przedrukowany w „Polityce”.
Wśród zainteresowanych współpracą pojawił się też Znak, czyli jedno z najbardziej cenionych wydawnictw w Polsce.
I to z nim zdecydowaliśmy się podpisać umowę także na trzy następne książki. Powstanie więc cała seria o głupich zwierzętach. I roślinach też. Jedna z nich będzie o ssakach, gadach, płazach i innych zwierzakach, druga o owadach, pajęczakach i robakach, a trzecia o roślinach.
Sześć lat trzeba było czekać na jeden tylko doktorat, a książkami zamierzasz sypać jak z rękawa (śmiech).
Teraz dotrzymywanie terminów idzie mi naprawdę świetnie! Choć, oczywiście, proces wydawniczy trochę trwa.
Na rynku, w którym coraz częściej mamy do czynienia z self-publishingiem i pomijaniem różnych etapów prac nad książką, Znak jest znany raczej z tego, że bardzo skrupulatnie dba o redakcję i edycję książek.
Tak, jestem bardzo zadowolony z tej współpracy.
Oni chyba też powinni, bo książki jeszcze nie było, a już się świetnie sprzedawała.
To prawda, „Głupie ptaki...” trafiły na listę bestsellerów, będąc w przedsprzedaży.
Czy człowiek zajmujący się i grami, i zwierzętami, ma czas na sen?
Tak, śpię zwykle około ośmiu godzin (śmiech). Ale wstaję około 10 rano.
A czy Olsztyn jest dobrym miejscem do tego, żeby prowadzić tu biznes związany z branżą gier?
Na pewno w Warszawie, Gdańsku, Wrocławie czy Krakowie byłoby nam łatwiej, o ile oczywiście chcielibyśmy pójść taką „klasyczną” i bezpieczniejszą ścieżką, załapując się np. na staż do jakiejś dużej firmy. Moja droga była inna. Nie „lepsza”, ale inna. Wszystko potoczyło się dobrze i zapewniło mi większą niezależność, choć na pewno zajęło też więcej czasu. Zresztą ja nawet kiedy gram w grę, to najpierw robię zadania poboczne, a dopiero później skupiam się na głównej fabule (śmiech). Nasze studio jest małe, bo pracujemy w 10-12 osób. Ma to swoje plusy – w czasie kryzysu nie musieliśmy nikogo zwalniać, wystarczyło, że zacisnęliśmy pasa i przetrwaliśmy ten trudny czas. Jeszcze jako Slavic Monsters braliśmy udział w różnych lokalnych wydarzeniach. Dzięki temu nauczyliśmy się mnóstwa rzeczy i nawiązaliśmy wiele kontaktów. Weszliśmy do branży, poznaliśmy klientów, a potem także wspólników, z którymi założyłem kolejną spółkę.
Gry wprowadziliście, dosłownie, w przestrzeń Olsztyna.
Tak, specjalnie z myślą o Olsztynie powstała „Misja Kopernik”, w której zadaniem gracza była pomoc astronomowi w odnalezieniu jego instrumentów astronomicznych podczas spaceru po starówce. Zrobiliśmy też wersję gry z Kłobukiem w roli głównej.
Gier nie porzucasz, kolejne książki zamówione przez wydawnictwo. Masz jeszcze jakieś inne plany?
Myślę o tym, żeby wydać książkę fabularną z grą. Prowadzę już na ten temat rozmowy, ale myślę, że to kwestia dwóch-trzech lat. Plik jest na moim dysku, to ma być opowieść w klimacie znanym z książek Terry'ego Pratchetta. Chciałbym, żeby to był hołd dla tego autora.
Naukowa droga?
Nie widzę siebie w roli wykładowcy akademickiego. Ale o habilitacji czasami myślę.
Rozmawiała Daria Bruszewska-Przytuła
Dr Marek Maruszczak o studiach na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie:
Wybrałem UWM, bo... chciałem studiować w Olsztynie. Jestem stąd i nie miałem ochoty wyjeżdżać z miasta.
Najbardziej lubiłem... dyskusje z wykładowcami i odpoczynek w kampusie.
Z Kortowa najmilej wspominam... późną wiosnę i lato.
Najbardziej we znaki dało mi się... wstawanie rano.
Gdybym mógł wrócić do Kortowa to... po to, żeby udzielić wywiadu (śmiech). A zupełnie poważnie mówiąc, Kortowo odwiedzam regularnie, przyjeżdżam tu nawet w przerwie w pracy.
Marek Maruszczak, „Głupie ptaki Polski. Przewodnik świadomego obserwatora” (wyd. ZNAK 2024) – fragmenty
WSTĘP
Dzień dobry, mam na imię Marek i lubię patrzeć na ptaki. Uff… nie sądziłem, że takie słowa przejdą mi kiedyś przez gardło, a co dopiero że spadną na klawiaturę. Trzeba jednak akceptować siebie nawet w tak mrocznych chwilach jak odkrycie ptasiarskich ciągot. Tak przynajmniej mówiła mi mama. Oczywiście ja nie ponoszę winy, to wszystko ONI, ONI są temu winni. Przede wszystkim winię ptaki. Ze świecą szukać drugich takich stworzeń, których rozmaitość kształtów, kolorów, zwyczajów i głosów byłaby zamknięta w tak uniwersalnie wrednej formie i jednocześnie dostępna właściwie 24 godziny na dobę. Długo walczyłem z chęcią wyjścia z domu i zaczajenia się pod płotem na wróbla. Odwracałem głowę na widok kaczek człapiących opodal krzaczka i udawałem, że nie widzę orzechów rzucanych mi pod stopy przez gawrony. Ignorowałem zaczepne świergoty sikorek, wieloznaczne gdakanie kury i opętańcze okrzyki wydawane przez żurawie. Są jednak pewne granice tego, do czego zdolny jest człowiek. Tak jak nie da się nie dotykać językiem bolącego zęba lub nie trzeć oka, kiedy coś do niego wpadnie, tak ja nie mogłem w nieskończoność ignorować tych pierzastych drani. Książkę tę piszę dla was ku przestrodze, abyście nie podzielili mojego losu i zamiast patrzeć na ptaki, mogli, tak jak Pan Bóg przykazał, spędzać niedziele na oglądaniu Ziarna lub Agrobiznesu, nie ruszając tyłka z kanapy. Ptaki nie odwdzięczą wam się tym samym. W najlepszym razie możecie liczyć z ich strony na uprzejmy brak zainteresowania. W najgorszym okrutny atak lub drwinę. Gdyby bowiem ptaki mogły, jadłyby ludzi garściami. W końcu są najbliższymi żyjącymi krewnymi dinozaurów i ciężko pracują, aby sprostać bagażowi historii. Poza ptakami winę ponosi moja dziewczyna, która z jakiegoś powodu od zawsze lubiła te latające cholery. Uważajcie, drodzy czytelnicy, na ludzi bliskich, pozornie wam przychylnych, którzy mogą zarazić was chęcią patrzenia na ptaki. Mogą się kryć ze swoim hobby, ale zawsze będą znaki. Jeżeli wiedzą, że kaczek nie należy karmić chlebem, tylko kukurydzą, i że podlota lepiej zostawić w spokoju, to, parafrazując pewnego niepierzastego drania, wiedz, że coś się dzieje i lepiej trzymać się od nich z daleka.
KOSTKA ROSOŁOWA (kura domowa)
Kury nie są takie głupie, na jakie wyglądają. Mają własny język, który składa się z 30 różnych dźwięków. To o cztery więcej niż w przypadku komentatorów sportowych. W przeciwieństwie do nich mają również doskonałą pamięć, co nie jest dobrą wiadomością, biorąc pod uwagę, że gdy świętujemy odrodzenie naszego Boga, składamy w ofierze ich nienarodzone dzieci. Jeszcze gorzej zaczyna się robić, kiedy pochylimy się nad zielononóżką. O ile większość kur ma dosyć przyzwoitości, żeby trzymać się ziemi, to zielononóżka lubi sobie polatać. Może nie jakoś wybitnie wysoko i daleko, ale wystarczająco, żeby dosięgnąć naszych jajożernych twarzy. Swoją drogą, zielononóżkę trzeba trzymać w małych grupach, bo w stadzie trochę jej odwala i nabiera skłonności do kanibalizmu i pterofagii, czyli wydziobywania piór. Patrzyliście kiedyś kurze w oko? Jej spojrzenie to mieszanka szaleństwa i nienawiści do całego świata. Właśnie dlatego Niemcy mają ją w swoim godle narodowym. No i dlaczego kurze jajka są takie drogie? Trzeba zastanowić się, co kury robią z tymi wszystkimi pieniędzmi, zanim będzie za późno.
GRZEŚ (gęś domowa)
Zacznijmy od tego, że gęś jest spokrewniona z kaczką. Od początku nie ma więc różowo. A widzieliście kiedyś wnętrze dzioba gęsi? Takie rzeczy powinny być nielegalne. Zęby. W dziobie. Co, do diabła? Jakby tego było mało, gęsi żyją do kilkunastu lat. I przez cały ten czas kombinują, jak nas dorwać. W sumie trudno się im dziwić, skoro od czasu ich udomowienia jakieś 3 tysiące lat temu ludzie trzymają je głównie dla mięsa, tłuszczu i pierza. Na szczęście dla nas gęsi domowe już dawno straciły zdolność latania. Przede wszystkim dlatego, że są takimi spaślunami. Być może tak szybkie udomowienie gęsi było możliwe dzięki zgodności naszych charakterów. Tak jak dla ludzi, tak i dla gęsi pokój wydaje się najmniej atrakcyjną z opcji. Gęsi bywają wykorzystywane jako ptaki stróżujące, i to od dawna. Według jednego z rzymskich mitów dwie gęsi ostrzegły wieczne miasto przed zbliżającymi się Galami. Gęgające potwory radzą sobie nie tylko z Asterixem i Obelixem. Chińscy policjanci z prowincji Sinciang podobno używają ich do ochrony posterunków, a strażnicy w pewnym brazylijskim więzieniu mają gęsi alarmowe. Gęsi nie da się też przekupić tak łatwo jak nieszkolonego psa, ponieważ są ekstremalnie terytorialne i wredne wprost z głębi ich smacznych gęsich serduszek. Pomimo potwornego wyglądu i wkurzającego gęgania gęsi są zwierzętami towarzyskimi i jeżeli mogą, przebywają w stadach. Oznacza to tyle, że jeśli podpadnie się jednej gęsi, można ściągnąć na siebie gniew całej gromady tych puchatych potomków dinozaurów. Warto więc je omijać, i to ze znacznej odległości. No, chyba że sprawicie sobie malutkie gąski. Te ptaki mają bardzo silną skłonność do uznawania za mamę pierwszego stworzenia, które zobaczą zaraz po wykluciu. Nie działa to jednak w ten sposób, że ptak uzna was za wyjątkowo dużą i brzydką gęsią matronę. Raczej sam uzna, że jest człowiekiem. Dlatego jeżeli po latach życia wśród ludzi gęś spotka swojego prawdziwego krewniaka, to nie rozpozna, że należy on do tego samego gatunku. Zanim zdecydujecie się zostać gęsimi mamami, pamiętajcie jednak, że z wielką gęsią przychodzi wielka odpowiedzialność i dla wszystkich będzie bezpieczniej, jeżeli ograniczycie się do podziwiania tych stworzeń z dystansu.
ŚLĄSKI PTAK RAJSKI (gawron)
Gawron należy do rodziny krukowatych i tak jak większość swoich krewniaków oraz emerytów w Polsce jest gatunkiem synantropijnym. Oznacza to, że potrafi dostosować się do niemal każdych zastanych warunków, nie boi się ludzi i chętnie korzysta z tego, co może mu zapewnić nasze sąsiedztwo. Czyli głównie ze śmieci. Wszystkim wydaje się, że gawron jest po prostu czarny. Tymczasem gawron dla gawrona jest tęczowy jak połowa przedstawicieli skrajnej prawicy, kiedy myślą, że nikt nie patrzy. Jeżeli sami chcecie się o tym przekonać, wyjdźcie przed dom, wyjmijcie gawrona ze śmietnika i obejrzyjcie go sobie pod światłem ultrafioletowym. Gawrony można spotkać w całej Polsce, ale najwięcej tych pozornie czarnych drani gnieździ się w Wielkopolsce i na Śląsku. Żyją one z tego, co uda im się wygrzebać z ziemi, ale to nie jedyne, co łączy je z górnikami. Podobnie jak oni gawrony potrafią działać w grupie dla osiągnięcia wspólnego celu. Co prawda rzadko urządzają grilla pod sejmem, ale nieźle sobie radzą z odstraszaniem wszystkich innych drapieżników. Gawrony są niezwykle inteligentne, nie tylko jak na ptaki, ale i jak na mieszkańców Śląska. Dlatego kiedy tylko nadchodzi zima, biorą skrzydła za pas i nawiewają w jakieś cieplejsze miejsce. Jeżeli widzieliście gawrona w lutym, to prawdopodobnie pochodził z Europy Wschodniej lub z Północy. Dla nich to Polska jest ciepłym krajem. Zagraniczne gawrony można poznać głównie po akcencie, no i po tym, że narobiły nam na czapkę zimą, a nie latem.
Zwierzęta są głupie i rośliny też – blog facebookowy prezentujący ciekawostki przyrodnicze. Krótkie opisy zwierząt i roślin uzupełniają ilustracje Nastii Jurewicz. Część grafik generuje sam autor, korzystając z narzędzi sztucznej inteligencji.
Z Markiem Maruszczakiem będzie można się spotkać już 1 sierpnia o godz. 18 w Planecie 11 (Olsztyn, al. Piłsudskiego 38).