31 Maja 2024
Aktualności
Jest rok 1999, zdaje pani maturę i na studia wybiera się pani do Kortowa. Dlaczego tu?
Mój tata studiował w Olsztynie i to miejsce zostało w mojej pamięci. Jako małe dziecko byłam towarzyszką mojego taty w jego podróżach na egzaminy i zaliczenia semestralne. Większość moich znajomych z rodzinnego Wyszkowa wybrało Warszawę, ja – Kortowo. Zdecydowałam się na zootechnikę, ponieważ moją pasją były i są zwierzęta, więc pomyślałam, że połączę przyjemne z pożytecznym.
I faktycznie było tak przyjemnie?
Bardzo! Oczywiście, zaskoczyło mnie to, że mieliśmy tak dużo trudnych przedmiotów jak chemia, biochemia, biofizyka, anatomia czy fizjologia zwierząt, ale wiele zajęć było też bardzo przyjemnych. Wielką radość sprawiały mi zajęcia w katedrach hodowlanych, w stadninie koni, gdzie można było lepiej poznać zwierzęta.
Czy pamięta pani pierwsze dni na uczelni?
Pamiętam przede wszystkim pierwszą noc na stancji. Bardzo chciałam mieszkać w akademiku, ale nie miałam takiej możliwości. Zamieszkałam z dziewczynami z drugiego roku. Gdy dotarłam na stancję, one rozeszły się na spotkania i imprezy, a ja zostałam sama w mieszkaniu byłego myśliwego, gdzie było pełno myśliwskich gadżetów.
Ta samotność chyba długo nie trwała?
Nie, jak tylko zaczęły się zajęcia, nawiązałam różne znajomości. Na roku było około 300 osób. Dzięki jednej z nich, Sylwii, poznałam Olę Drażbo, która studiowała towaroznawstwo, a która dzisiaj pracuje na UWM. Zaprzyjaźniłyśmy się i wciąż mamy bliską relację. Później, już na magisterce, poznałam natomiast Anię Łobanowską, z którą też nadal się przyjaźnię.
Wspomniała pani o trudnych zajęciach. Czy nie zniechęciły one pierwszorocznej studentki?
Nie, nie jestem osobą, która się poddaje. Jest taka zasada, że jak się upada, to trzeba poprawić koronę i iść dalej. Jestem jej wierna. Nie zniechęciły mnie nawet pierwsze zajęcia z biofizyki, na których od razu dostałam dwóję.
Na pierwszych zajęciach?!
Tak. A wszystko przez to, że nie mieszkałam w akademiku (śmiech).
Jak to?
Okazało się, że wykładowczyni, która prowadziła te zajęcia, oczekiwała przygotowania już na pierwsze zajęcia. Ci, którzy mieszkali w akademiku, wiedzieli to od swoich współlokatorów, starszych koleżanek czy kolegów… To mnie nauczyło, gdzie szukać informacji (śmiech).
Najtrudniejszy przedmiot? Biochemia.
To była masa wiedzy do wchłonięcia. Wykłady mieliśmy z profesorem Strzeżkiem, u niego zdawaliśmy też egzamin. Najlepszą oceną była trójka, nie pamiętam, czy ktokolwiek dostał czwórkę lub piątkę.
Nie samą nauką jednak student żyje, prawda?
Oczywiście, było także życie towarzyskie. Choć sama nie mieszkałam w akademiku, często w nim gościłam. Dużo czasu spędzaliśmy też nad jeziorem. To był najlepszy, beztroski okres w moim życiu. Chętnie wracam do niego myślami.
Czy należała pani do jakiejś agendy artystycznej, drużyny sportowej?
Miałam epizod związany z Zespołem Pieśni i Tańca „Kortowo”. Chodziłyśmy z koleżankami na próby, ale nie pamiętam, jak długo to trwało. To było bardzo ciekawe doświadczenie.
Weekendy spędzała pani w Olsztynie czy w Wyszkowie?
Na początku do rodzinnego domu jeździłam bardzo często, mimo że podróż trwała wiele godzin i na miejsce docierałam nocą. Miałam wielki plecak ze stelażem i napisem „Mazury”. Woziłam w nim mnóstwo książek, bo naiwnie wierzyłam, że będę się uczyć podczas podróży. Prawie nigdy mi się to nie udawało (śmiech).
To są tzw. książki-podróżniczki, wszyscy je mieliśmy. A miejsce na słoiki od rodziców znalazło się w plecaku?
Niewiele. Starałam się sama sobie radzić. Rodzice oczywiście chcieli, żebym jadła w stołówce akademickiej, w której obiady były zresztą i tanie, i smaczne, ale – jak wiadomo – studenci wolą zaoszczędzić na coś innego. Żywiłam się więc przede wszystkim jogurtami i kanapkami (śmiech).
A co ze studenckimi, długimi wakacjami? Wypoczywała pani czy realizowała praktyki?
Praktyki realizowaliśmy w czasie roku akademickiego w jednej z firm, z którą nasz wydział nawiązał współpracę. Trzy tygodnie spędziliśmy w siedzibie firmy, a na trzy kolejne zostaliśmy wysłani w różne miejsca, w których mieliśmy wykonywać zadania powierzone przez tę firmę. Ja trafiłam do Piotrkowa Trybunalskiego.
Gdy spogląda się na listę pani pracodawców, to trudno wnioskować, że skończyła pani zootechnikę.
Studia były bardzo ciekawe, ale uznałam, że nie chcę pracować w zawodzie. Skończyłam trzy kierunki podyplomowo, w tym m.in. pedagogikę i biologię, bo wydawało mi się, że chcę pójść w ślady moich rodziców i pracować w szkole. Okazało się jednak, że to nie dla mnie. Zdecydowałam się postawić na rozwój w zakresie bezpieczeństwa i higieny pracy i tym się faktycznie teraz zajmuję. Zanim przeprowadziłam się do Gdańska, pracowałam w różnych branżach, m.in. w administracji, w banku czy w… redakcji telewizyjnej.
Nie żałuje pani w takim razie tych kilku lat przeznaczonych na studia, które – przynajmniej teoretycznie – nie przydają się pani w pracy?
Nie. Ale warto też pamiętać, że rynek pracy jest dość trudny. Zdarza się tak, że propozycje pracy pojawiają się trochę później, gdy już jesteśmy w innym momencie swojego życia. Jest to więc kwestia dokonywania wyborów.
A czy podczas podejmowania decyzji o studiach miało dla pani znaczenie to, że kortowska uczelnia stawała się uniwersytetem?
Dzisiaj myślę, że to był dodatkowy atut tej uczelni, ale wtedy to nie miało znaczenia. Ważny był dla mnie kierunek studiów.
Czym zajmowała się pani w swojej pracy magisterskiej?
Żywieniem zwierząt futerkowych, a konkretnie lisów polarnych. Napisałam ją u prof. Andrzeja Gugołka. Pamiętam, że na obronę przyjechali moi rodzice i dziadkowie, więc to był ważny dla mnie dzień. Uroczysty obiad zjedliśmy w Gietrzwałdzie.
Kortowskim zwyczajem po obronie wylądowała pani w jeziorze?
Nie, takie atrakcje spotykały raczej mieszkańców akademików. Ale przy innej okazji, kiedy świętowałam obronę mojej koleżanki, też zostałam wrzucona do jeziora (śmiech).
Jak wspomina pani Kortowiadę?
Wspaniale! Nosiliśmy wydziałowe koszulki i świetnie się bawiliśmy. Pamiętam, oczywiście, błoto na Górce Kortowskiej i zabawę podczas koncertów. Zawsze padało, więc byliśmy mokrzy, ale szczęśliwi. To są piękne wspomnienia i każdemu życzę, żeby studiował w takim miejscu jak ja.
Córce także?
Oczywiście. Ma jeszcze rok na podjęcie decyzji, więc nie wiem, jak to będzie. Olsztyn pojawiał się w jej planach, ale mówiła też, że chce zostać w Gdańsku. Na pewno nie zatrzymywałabym jej, gdyby chciała wyjechać i studiować w Kortowie. To jest wyjątkowe miejsce, z którym łączą mnie piękne wspomnienia.
Rozmawiała Daria Bruszewska-Przytuła
Fot. archiwum prywatne
Joanna Dąbrowska-Kojtych
Wybrałam UWM, bo… był tu kierunek, który chciałam studiować.
Najbardziej lubiłam… klimat uczelni, to, że mieści się nad jeziorem i wszystko jest w jednym miejscu.
Z Kortowa najmilej wspominam… klimat studiowania i swoje koleżanki oraz kolegów.
Najbardziej we znaki dała mi się… biochemia!
Gdybym mogła wrócić do Kortowa, to… byłabym wykładowcą.
Studia dały mi… przyjaźnie na całe życie i wachlarz możliwości.
Wywiad ukazał się w majowym wydaniu "Wiadomości Uniwersyteckich", którego tematem przewodnim było hasło "Absolwenci". W numerze pialiśmy więc m.in. o o projektach przygotowywanych przez Centrum Współpracy z Otoczeniem Społeczno-Gospodarczym, które będą miały na celu wykorzystanie potencjału naszych absolwentów i sprawienie, by czuli oni jeszcze większy związek ze swoją Alma Mater, kompetencjach osób, które kończą studia dualne, a także o klubach zrzeszonych w Stowarzyszeniu Absolwentów UWM. Prezentujemy też wspomnienia osób, które dzisiaj pracują w mediach, a które pierwsze doświadczenia zbierały w Radiu UWM FM.