11 Marca 2025
Aktualności
Walter Benjamin pisał o aurze dzieła sztuki, której nie da się doświadczyć poprzez fotograficzną reprodukcję. Czujemy ją tylko w fizycznej obecności oryginału, w jego „tu i teraz”. Z autentycznością dzieła, z całą jego materialną i historyczną egzystencją, możemy spotkać się tylko wtedy, gdy obcujemy z oryginałem.
Te spostrzeżenia są uderzająco prawdziwe, jeśli chodzi o obrazy Marioli Żylińskiej-Jestadt. Zdecydowanie należy oglądać je bezpośrednio. Mają wówczas dużo większą siłę rażenia.

Pierwsze uderza malarskie mięso: przede wszystkim kolor. Przywodzi na myśl ekspresjonizm niemiecki, który zresztą artystka otwarcie wskazuje jako swój ukochany nurt w sztuce. Wyraźny ciemny kontur, dynamiczne ostre formy, plamy najdzikszych barw, o których zestawieniu nie każdy by pomyślał. Ale ten chaos jest pozorny. Wprawne oko dostrzeże doskonałą kontrolę nad kolorem i świadomość środków ekspresji. Ten wizualny tumult został kiedyś porównany przez prof. Wojciecha Sadleya do całej orkiestry dętej stłoczonej w pokoju w akademiku. Prawda, lecz jednak ta orkiestra dobrze wie, co gra. Kuratorka wystawy, Anna Drońska, niejako składając hołd panowaniu barwy, całość prac uporządkowała właśnie według koloru, to on jest naszym przewodnikiem w podróży przez różne miłości.
Bo taki właśnie jest temat wystawy.
„Z miłością nie powinnaś mieć problemu” – tytuł charakterystyczny dla prac Marioli Żylińskiej-Jestadt, dobrze brzmiąca fraza, jakby przypadkowo podsłuchana na ulicy, sklejona z językowych klisz, a jednocześnie błyskotliwa i trafiająca w sedno przekazu. Pierwotnie planowana „Miłość kobieca”, monochromatyczny subtelny hołd dla biografii wielkich artystek, pod wpływem trzęsienia ziemi osobistych przeżyć rozpadła się na obrazy ciemne i brudne lub eksplodujące intensywnymi barwami, gryzącymi się jak psy. Podobnie jak w ekspresjonizmie niemieckim, obrazy stały się wyzwoleniem wewnętrznej presji, przepracowaniem żałoby, najprawdziwszym krzykiem z trzewi. Jest tu miłość do zmarłego niedawno ojca, tęsknota za nim, przejmująco oddana w ciemnych pracach takich jak „Głód ojca” czy „Brudna lignina”. Poruszający do głębi jest „Głód ojca 2”, namalowany, jak kilka innych obrazów, na tkaninie z ubrania po zmarłym. Koszula na wieszaku, do której tuli się nagle drobne, dorosłe dziecko, wygląda jak hieratyczna postać obejmująca dziecko licznymi spokojnymi dłońmi. Głęboki, tępy smutek śmierci, która jest brakiem miłości, czuć w „Spacerze katatonicznym”. Z pocieszeniem w bólu kojarzy się natomiast „Rodzina”, zbita w jedną bryłę przytulona grupa, w której twarze utrudzonych mogą oprzeć się, schować w kochających ramionach.

Głód miłości obecny jest nie tylko w pracach żałobnych. Krzyczy mocno również w obrazach o związkach. „Przywiązany”, mężczyzna trzymający się kurczowo ciała swej partnerki, jest niespokojny, czujny, jakby bał się, że może ją stracić. „Kochanka/Miłość na 6 rąk”, o dwie ręce za dużo. Głęboko wtulona w siebie para czuje niewidoczną obecność jeszcze jednej osoby. „Kobieta z grzywką/Kochasz mnie?” to rozpaczliwe wołanie o miłość, obnażenie potrzeby otwartym krzykiem i powtarzającym go waginalnym owocem.
W tych i innych mrocznych pracach widać niezwykłą zdolność Marioli Żylińskiej-Jestadt do eksplorowania tego, co trudne, brudne, a jednocześnie stanowiące część ludzkiego doświadczenia. Potrzeba niesamowitej odwagi, aby nurkować w ukryte cierpienie i przetwarzać je malarsko w taki sposób, aby wywołać u oglądającego przeżycie katartyczne.
Mamy tu również obrazy lżejsze w tonie, kadry z bieżącej zwykłej rzeczywistości. Robert Listwan nazwał kiedyś Mariolę Żylińską-Jestadt malującą dziennikarką – to bardzo trafne określenie oddaje zdolność artystki do celnych obserwacji społecznych. „Jakie czasy, takie malarstwo”, komentuje sama autorka, racząc nas często dowcipnym i ironicznym przedstawieniem naszych słabostek i niedoskonałości.
Na wystawie jest wiele odcieni miłości, wszak kobiety, jak sugeruje ironiczny tytuł, powinny być od niej ekspertkami. Mamy miłości spełnione i nie, rozbuchane i martwe, do ukochanych, zwierząt, dzieci i przyrody. Platoniczne zakochania i wirtualne fascynacje. Miłość do siebie samej. A przede wszystkim, co wybrzmiewa najbardziej, do intensywnego, gwałtownego, autentycznie przeżywanego żywego życia w każdym jego przejawie. I, oczywiście, do malowania.
Dlaczego zatem najlepiej oglądać prace Marioli Żylińskiej-Jestadt na żywo? Żeby poczuć gęstość emocji, od których kręci się w głowie, móc przyjrzeć się z bliska szalonemu tańcowi plamy i linii, a przede wszystkim – w spokoju zatrzymać się przy każdej z prac i pobyć w aurze jej opowieści.
Wybierzcie się już dziś do Starej Kotłowni!
Justyna Artym
Fot. Ścibor Ciepielewski
