09 Października 2024
Aktualności
Wiele lat temu zaszyłam się na odludziu, by pracować. Codziennie w ciszy i samotności zatrzymywałam się na loggii pod arkadami i patrzyłam na ten sam prosty widok: niebo, słupy drzew, prostokąt trawy. Uderzyło mnie, że gdy się dużo podróżuje, wszystko wydaje się podobne, powtarzalne: miasta z ich rynkami i uliczkami, zieleń przecinana torami pociągu, brzegi lśniących jezior. Ale gdy patrzy się codziennie z tej samej perspektywy na to samo miejsce, nagle dostrzega się jego nieskończoną zmienność. Przestrzeń, w której na pierwszy rzut oka nie było nic ujmującego, stała się wciągającym spektaklem chmur i światła, poruszeń na wietrze, przypływających zapachów. Była jak dobrze znajoma i bliska twarz, na której natychmiast dostrzega się najlżejsze zmiany nastroju.
Pomyślałam wtedy: mieć coś, kogoś takiego, na kogo tak wytrwale się patrzy, kogo tak głęboko się poznaje w niezliczonych odsłonach.
Stanisław Baj ma. I uczynił z tego swoją drogę twórczą.
Potrzeba wielkiej odwagi i autentyczności, aby przez dwadzieścia pięć lat malować jedną rzekę.
Właśnie ten moment odwagi, przekroczenia lęku przed banałem malowania pejzażu, stał się dla artysty punktem zwrotnym.
Drugim znaczącym momentem, po okresie poszukiwań i podchodów, było zatrzymanie się w tym jednym miejscu. Dopiero wtedy rzeka zaczęła się przed nim otwierać. Cierpliwa i spokojna, nagrodziła cierpliwość i spokój malarza, pozwalając mu przyglądać się swoim niezliczonym migoczącym obliczom.
Czy jednak udało się dotrzeć do sedna, poznać ją całkowicie? Nigdy. I nigdy się nie uda. Na tym właśnie polega tak głębokie poznawanie: zapadamy jedynie w coraz przepastniejszą tajemnicę. Zaczynamy rozumieć, że nie da się zamknąć w jednym prostym przedstawieniu istoty ukochanego zjawiska. A nie da się, ponieważ jest żywe, w ciągłym ruchu. To nie znaczy, że rezygnujemy z prób. Baj wprost mówi, że rzeka jest jego obsesją, że wciąż ściga ten idealny obraz, próbuje, raz i jeszcze raz. Wciąż ma nadzieję, że wreszcie ją złapie, uchwyci, zbliży się do niej, wiedząc jednocześnie, że jest ona wszystkimi kadrami naraz i zarazem żadnym z nich.
Dla odbiorcy fascynującą przygodą jest śledzenie tej wyprawy w głąb. Oto zaczynamy od niemal realistycznych landszaftów, uczymy się rozpoznawać charakterystyczne punkty: przesmyk widoczny w oddali, kłęby roślinności, horyzont, i najważniejsze – poziomą kreskę wyrazistą jak podpis, znak nieustannego ruchu wody. Następnie środki wyrazu minimalizują się, choć wciąż wytrenowane oko potrafi dostrzec przesmyk nawet w abstrakcji. Zostaje z niego sama esencja: tęskniąca dal za tym, czego nie można zobaczyć, czego nie można dosięgnąć, a co nie przestaje wzywać. Aż do ekstremalnej prostoty „Rzeki Bug” z 2017 roku – płótno pokryte jednolitą czernią, bez żadnej gry strukturą impastu, przecięte tą jedną delikatną białą kreską. Oto przepastna czeluść tajemnicy rozdziawiająca się pod cieniutką drżącą powierzchnią tafli rzeczywistości.
Albowiem rzeka, jak to już powiedzieliśmy, nie jest jednorodna. Dla Baja jest matką-źródłem, a zatem nie jakimś jednym aspektem rzeczywistości, nie kilkoma, ale wszystkim. Cykl „Czarna rzeka”, przywodzący na myśl serię „Nokturn” Rafała Bujnowskiego, to różne stopnie mroku: czerń albo kłębi się impastowanymi błyskami, albo spada jak ciężka ściana. Zawsze jednak przebija przez nią białe światło. Inne obrazy świecą: mlecznie i miękko jak mgły albo połyskliwie jak gładkie szkliwo. Sam blask! Czy to ta sama rzeka? Czasem w ogóle jej nie widać, jest tak blisko, że zapadamy w toń, nasycony krzyk koloru, siebie samych, i tylko ta niezmienna pozioma kreska mówi: „tak, ciągle patrzę na rzekę”. A czasem, jak gdyby nigdy nic, ten zadziwiający żywioł prezentuje się po prostu jak niewinny, na co dzień mijany kawałek zielonej przyrody.
Takie to czary mogą się nam przytrafić, gdy zamiast się rozpraszać i ślizgać po wielości zjawisk, zatrzymamy się i z prawdziwą uwagą spojrzymy na jakąś istotę, na tej trwanie w czasie, zmienności, jakim podlega. I wtedy zobaczymy, że jest w niej cały świat. Jasność i ciemność. Lekkość i głaz. Delikatność i groza. Życie i śmierć. I gdy ktoś cię zapyta, czym jest ten, kogo znasz najlepiej, nie odpowiesz inaczej jak tylko: wszystkim. Bo to będzie najbliższe prawdy.
W taki sposób rzeka przyszła do Baja. Z jednej strony jako dzika witalność, życiodajne potoki światła, z drugiej strony jako zagrożenie. To właśnie w Bugu pierwszy raz, jako dziecko, zobaczył śmierć. Piękna młoda dziewczyna utonęła na jego oczach. Nieporównywalne z niczym doświadczenie żywiołu, który jest początkiem życia, a jednocześnie jego końcem.
Kolejna para przeciwieństw: to, co najbliższe, krajobraz ziemi rodzinnej, staje się portalem do tego, co najdalsze, rzeczywistości metafizycznej. Rzeka jest zarazem granicą i bramą. Nie pozwala przejść, zamyka horyzont, a jednocześnie przesmyk niczym uchylone drzwi, z których wylewa się blask, woła do przejścia na drugą stronę, do tego, czego nie można nie pragnąć, ale czego też nie można dosięgnąć.
Te kontrasty i skrajności odbijają się w ukrytej geometrii obrazów, opartej na pionach i poziomach. Tu właśnie jest nasze rzeczywiste miejsce, na przecięciu perspektywy wertykalnej i horyzontalnej.
Tak oto poprzez kontemplację rzeki Stanisław Baj dochodzi do kontemplacji natury rzeczywistości i miejsca człowieka w świecie. Ale zaczęło się od miłości. Od obsesyjnego, dręczącego pragnienia, za którym malarz miał odwagę pójść, nie wiedząc, dokąd go zaprowadzi. Pragnienia, które okazało się, jak u Levinasa, niezaspokajalne. „Żywi się ono własnym głodem i rośnie wraz z zaspokojeniem. [...] To, co upragnione, nie wypełnia go, lecz właśnie drąży”. Jak komentował Tischner, pragnienie to przygoda, z której nie ma ucieczki. Artysta więc kontynuuje swoją wędrówkę w głąb i w nieskończoność, ścigając to, czego nie da się uchwycić, z pokorą z tym pogodzony, zostawiając nam kolejne kadry z tej podróży. Zakończmy jego słowami:
„Miłość jest chorobą, która pochłania. Nic innego się nie liczy”.
Justyna Artym
Fot. Janusz Pająk
O wystawie można także przeczytać i posłuchać >>> na stronie Radia UWM FM.