05 Maja 2023
Aktualności
Pomysł zdobycia trzech gór w jeden rok zrodził się latem 2021 roku. Ze względu na fakt, że ciekawych szczytów jest sporo, wybór wcale nie był taki prosty. Pod uwagę brałem kilka górek, które spełniały następujące założenia: ciekawy szczyt, stopniowanie trudności oraz dostępność zdobywanej góry bez szczególnych uprawnień.
Ostatecznie jako pierwsza do zdobycia została wytypowana Babia Góra w Beskidzie Żywieckim. Drugim wyborem były Rysy w paśmie Tatr Wysokich. Zważywszy na to, że jest to najwyższy szczyt Polski, po tym wyborze już nic nie pozostało, jak tylko zorganizować wyprawę na najwyższy szczyt Europy, czyli Mont Blanc w Alpach, położony na granicy włosko-francuskiej. Po opracowaniu planu pozostała już tylko realizacja.
Na pierwszy ogień poszła Babia Góra, czyli najbardziej kapryśny szczyt w Polsce. Nie jest bardzo wysoka, bo to tylko 1725 m n.p.m. Jednak uchodzi za dosyć trudna górę do zdobycia w okresie zimowym. Grubość pokrywy śnieżnej często przekracza tam dwa metry, a zmiany warunków pogodowych następują w trybie błyskawicznym. Dodatkowym utrudnieniem jest to, że droga na szczyt jest w znacznej części nieosłonięta i prawie zawsze występują tam bardzo silne porywy wiatru, a zimą także śnieżne trąby powietrzne.
W toku rozważań możliwego terminu okazało się, że styczeń będzie najodpowiedniejszym, choć i najtrudniejszym okresem do wyjazdu na Babia Górę. Przejazd na trasie Olsztyn-Zawoja (Zawoja to miejscowość położona u stóp Babiej Góry) zajmuje około 8-9 godzin. Następnie trzeba dojść już pieszo zielonym szlakiem do schroniska Markowe Szczawiny. Jest to nowe, bardzo wygodne schronisko, będące bazą wypadową do wejścia na Babią Górę. W okresie zimowym istnieją trzy możliwe drogi wejścia na szczyt od strony polskiej. Wszystkie trzy są ciekawe i maja swój urok. Wybrałem drogę „średnią” – szlak zielony, tzw. Perć Przyrodników. Nazwa tego szlaku wywodzi się od naukowców badających przyrodę Babiogórskiego Parku Narodowego, którzy dawniej tą trasą chodzili.
Moja wspinaczka rozpoczęła się łagodnym trawersem przez pięknie ośnieżony las, a następnie już na właściwej Perci Przyrodników bardzo mocno pod górę, ponad 300 metrów przewyższenia. W okresie letnim można natknąć się tu na rzadko występujący gatunek rośliny z rodziny selerowatych, tj. okrzyn jeleni. Szlak doprowadził mnie do Sokolnicy – wys. 1368 m n.p.m. Z jej płaskiego szczytu zobaczyć można masyw Babiej Góry oraz zapierający dech w piersiach bezkres Beskidu Żywieckiego. Od tego momentu, gdy nie jest się już zasłoniętym przez drzewa, zaczyna się walka z wiatrem, który nasila się z każdym krokiem w stronę szczytu Babiej Góry. Do pokonania jest jeszcze prawie 400 metrów przewyższenia. Droga prowadzi już bezpośrednio otwartą granią na sam najwyższy szczyt Beskidu Żywieckiego. To właśnie na tej drodze zimą, gdy warunki pogodowe ulęgną znacznemu pogorszeniu, niewprawni turyści bardzo często gubią szlak. Idzie się po otwartej przestrzeni, a gdy widoczność jest znikoma, to bardzo łatwo zboczyć z wyznaczalnej trasy. Po około godzinnej wspinaczce dochodzi się na szczyt Babiej Góry.
Zdobycie trudnej góry i to w okresie zimowym jest zawsze bardzo ekscytujące. Ze szczytu, patrząc w kierunku północnym, widać spory kawałek Polski, od strony południowej zaś mamy widok na Słowację. Jeśliby się dobrze przyjrzeć, to widać „Morze Słowackie”, czyli Jezioro Orawskie – jest to największy powierzchniowo i co do objętości sztuczny zbiornik wodny Słowacji. Drugą ciekawostką jest to, że na samym szczycie znajduje się pomnik postawiony przez Węgrów w roku 1846 na pamiątkę wejścia arcyksięcia Józefa Habsburga na Babią Górę. Tego dnia, podczas wspinaczki można było zobaczyć piękną inwersję, zaś z samego szczytu, gdy wiatr przewiał chmury, rozpościerał się widok na szczyty Tatr. Na samym szczycie spotkałem parę morsujących na sucho, bardzo chętnie pozowali do zdjęcia z bannerem Wydziału Lekarskiego. Pierwsza góra, na chwałę Wydziału, zdobyta.
Dobrym pomysłem było, aby bezpośrednio z Babiej Góry udać się na zdobycie Rysów – wejść na najwyższy szczyt Polski i zawiesić banner Wydziału Lekarskiego UWM. Na to jednak musiałem poczekać aż do końca czerwca. Dojazd z Olsztyna, podobnie jak na Babią Górę, zajął jakieś 8 godzin.
Sama góra (Rysy) technicznie nie jest bardzo wymagająca, są tu ułatwienia w postaci łańcuchów, szlak jest bardzo dobrze oznakowany, jednak wymagane jest pewne obeznanie ze skałą i trochę doświadczenia w chodzeniu po Tatrach Wysokich. Praktycznie szlak zaczyna się od najbardziej znanego w Polskich Tatrach schroniska Morskie Oko. Cała trasa przebiega malowniczymi ścieżkami, najpierw brzegiem Morskiego Oka, potem brzegiem Czarnego Stawu, a następnie już stromo pod górę skalistym szlakiem na sam szczyt. Droga od schroniska na szczyt zajmuje około 4 godzin. Z racji tego, że latem najwyższy szczyt Polskich Tatr jest szczególnie oblegany, wyprawę najlepiej rozpocząć wcześnie rano, aby nie stać w kolejkach czy to przy łańcuchach wspomagających bezpieczeństwo, czy w kolejce do wejścia na sam szczyt, bo i takie sytuacje latem bywają. Potrzebna jest też dobra kondycja, bo 4 godziny idzie się nieprzerwanie pod górkę. Sam szczyt Rysów dzieli się na dwa wierzchołki: polski (2499 m n.p.m.) i słowacki (2051 m n.p.m.).
Po zdobyciu Rysów nie pozostało nic innego jak zorganizować wyprawę w Alpy. Termin: koniec lipca. Cel: Mont Blanc. Najwyższy szczyt najwyższych gór kontynentu – „Dach Europy”. Wyżej już się na naszym kontynencie nie da wejść. Samo planowanie wyprawy to logistyczne wyzwanie – schronisko (Refuge du Goûter, położone na wysokości 3835 m n.p.m.) pod Mont Blanc należy rezerwować w grudniu roku poprzedzającego wyjazd z uwagi na bardzo duże grono osób chcących zdobyć ten szczyt. Ciekawostką jest to, że Polacy stanowią jedną z najliczniejszych nacji co roku zdobywających Mont Blanc. Alpy to inny wymiar chodzenia po górach. Tu jest wszytko większe, wyższe, bardzo dużo tras o sporej zmienności utrudnień. Alpy to góry, które z perspektywy naszych Tatr są ogromne. Teren górski jest tak rozległy, że nie sposób ogarnąć tego nawet po kilku latach przemierzania alpejskich szlaków. Mont Blanc za to jest majestatyczny i owiany wieloma legendami. Każdy górski szwendołaz z Europy myśli, czy nie zdobyć tego szczytu i nie stanąć na „Dachu Europy”.
Sama góra nie jest zbyt trudna technicznie, ale wymaga przygotowania sprzętowego i aklimatyzacji z uwagi na to, że wchodzimy w teren, gdzie wysokość przekracza 4000 m n.p.m., a to dla ludzkiego organizmu jest znacząca zmiana wysokości. Jeżeli chodzi o samo techniczne zdobywanie tego szczytu, to jest to już spore wyzwanie – powietrze na tej wysokości jest już uboższe w tlen i należy wcześniej dokonać aklimatyzacji. Można to zrobić na kilka sposobów. Można wejść wcześniej na szczyt, którego wysokość przekracza 3000 m n.p.m. lub dokonać wjazdu kolejką na taka wysokość. Najprostszy sposób to, będąc już w Chamonix, czyli miejscowości leżącej u podnóża szczytu, wybrać się kolejką na szczyt Aiguille du Midi o wysokości 3842 m n.p.m. Sam wjazd jest naprawdę ekscytujący z uwagi na to, że wagonik pokonuje odcinek bez udziału podpór. Osobom o słabych nerwach nie polecam. Przebywanie na Aiguille du Midi przyprawia o zawroty głowy. Nie tylko z powodu większego rozrzedzenia powietrza, ale przede wszystkim widoków. Taka aklimatyzacja zupełnie wystarczy, aby móc swoje kroki skierować w stronę szczytu Mont Blanc.
Sam szklak nie jest zbytnio skomplikowany, jednak na tyle długi, że wyprawa zajmie dwa dni. Dlatego należy zarezerwować wcześniej dwa noclegi w schronisku Goûter. Jest to bardzo nowoczesne schronisko usytuowane na lodowcu, położone na wysokości 3835 m n.p.m. i zwane przez alpinistów „blaszakiem”. Z tego miejsca wyrusza się na zdobycie Mont Blanc. Wejście zaczęliśmy od wjazdu alpejskim tramwajem do ostatniej stacji na wysokość ponad 2000 m n.p.m. Z tego miejsca ruszyliśmy w grupie ok. 8 osób na szczyt. Szli z nami Włosi, jednak ich kondycja była dużo, dużo słabsza od naszej i od wysokości 2500 m n.p.m. szliśmy już sami. Temperatura na tej wysokości oscylowała w granicach 15 stopni C. W tym roku nawet w wysokich partiach Alp temperatura była dodatnia, a jednocześnie kilka poprzednich nocy było bardzo ciepłych. Tego dnia, gdy szliśmy na szczyt, zostały wstrzymane wszelkie możliwości wchodzenia na lodowce pod Mont Blanc. Strażnicy alpejscy również odradzali wchodzenie z uwagi na obsypujące się lawiny kamienne. Po prostu lodowiec topił się i sypał się. Było zbyt ciepło. Po osiągnięciu schroniska Tête Rousse powinniśmy znaleźć się już w obszarze wiecznej zmarzliny, jednak niemal wszystko było roztopione. Lodowiec nie tylko posiadał wielkie szczeliny, ale cały płynął jedną wielką rzeką. Dotarliśmy do miejsca najbardziej niebezpiecznego, czyli do Grand Couloir (zwanego potocznie Rolling Stones lub Kuluar Śmierci), gdzie mieliśmy zadecydować o dalszym marszu... Tu wszystko się rozstrzygnęło. Tego dnia przez żleb Grand Couloir schodziły wielkie lawiny kamienne. Niektóre głazy były wielkości małego samochodu. Po dwóch godzinach oczekiwania, aż się teren uspokoi, nie nastąpiła poprawa. Było naprawdę niebezpiecznie. Dłużej nie było sensu czekać. Zapadła decyzja, że nie idziemy dalej. Szczyt widzieliśmy tylko z oddali, a tuż pod nim schronisko Goûter. Nie udało się tamtego dnia – może uda się za rok. Udało mi się rozwinąć baner Wydziału Lekarskiego UWM na wąskości 3300 m n.p.m. z widokiem na Mont Blanc.
Tym razem to tylko i aż tyle. Za rok lub dwa banner UWM załopoce na Mont Blanc i znajdzie się na „Dachu Europy”.
Tomasz Orliński