30 Września 2025
Aktualności
Jak należy odczytywać to, co wydarzyło się w nocy z 9 na 10 września – czy była to prowokacja ze strony Rosji, sprawdzanie, jak w takiej sytuacji zareaguje NATO, czy może zapowiedź jeszcze czegoś gorszego?
Nie ma wątpliwości, że to, co wydarzyło się w nocy z 9 na 10 września, jest wydarzeniem historycznym, które zapisze się na kartach historii jako moment przełomowy w relacjach Rosja-NATO, i to niestety w negatywnym tego słowa znaczeniu. Mówimy o pierwszej od dekad, a może i w całej historii sojuszu, kinetycznej konfrontacji z siłami rosyjskimi bezpośrednio nad terytorium państwa członkowskiego. Co więcej, po raz pierwszy lotnictwo NATO, w tym polskie i sojusznicze myśliwce, otworzyło ogień do wrogich obiektów. Oceniam to działanie Rosji jako absolutnie świadomą, skalkulowaną i wielowymiarową operację. Nie ma mowy o przypadku czy błędzie nawigacyjnym. Jak donosiły media, które pokazywały mapy z trajektoriami lotów, skala naruszeń, sięgająca według różnych źródeł od 20 do 25 maszyn w ciągu zaledwie 7 godzin nad wschodnią Lubelszczyzną i Podlasiem, wyklucza taką ewentualność. Była to zaplanowana demonstracja siły.
Istotny jest chyba również kontekst manewrów rosyjsko-białoruskich Zapad 2025, które rozpoczynały się dwa dni później.
Oczywiście. Wybór tego momentu nie był przypadkowy. Rosja chciała pokazać, że scenariusze ćwiczeń mogą w każdej chwili stać się rzeczywistością. To był sygnał dla Zachodu: jesteśmy gotowi na więcej i nie zawahamy się działać. Z politologicznego punktu widzenia to klasyczny przykład rosyjskiej strategii eskalacji kontrolowanej, mającej na celu testowanie nie tylko naszych systemów obronnych, ale przede wszystkim naszej woli politycznej i szybkości podejmowania decyzji w ramach NATO. Moskwa sprawdzała, gdzie znajduje się czerwona linia i jak szybko sojusz jest w stanie na nią zareagować. Atak był też jawnym pogwałceniem prawa międzynarodowego. Podsumowując, były to jednocześnie prowokacja, test i bardzo groźna zapowiedź, że Rosja jest gotowa podbić stawkę w konfrontacji z Zachodem.
Jak ocenia pan reakcję NATO? Mam na myśli zarówno płaszczyznę militarną, jak i polityczną.
Jeśli chodzi o płaszczyznę militarną, to reakcja Wojska Polskiego i wspierających nas sojuszników była wzorowa. Jak podawały wszystkie główne media, polskie dowództwo zadziałało błyskawicznie. W powietrzu natychmiast znalazły się nasze samoloty F-16, wspierane przez holenderskie F-35 stacjonujące w Malborku oraz włoski samolot wczesnego ostrzegania AWACS. Wykazaliśmy się interoperacyjnością i determinacją. Zestrzelenie wrogich obiektów nad terytorium NATO wysłało jasny sygnał: nasza przestrzeń powietrzna jest nienaruszalna. Polska zdała ten egzamin celująco. Natomiast na płaszczyźnie politycznej sytuacja jest bardziej złożona. Zwołanie Rady Północnoatlantyckiej w trybie artykułu 4. było krokiem niezbędnym i słusznym. Był to mocny sygnał jedności. Inicjatywa „Eastern Sentry”, wzmacniająca obronę powietrzną wschodniej flanki siłami z Danii, Francji, Wielkiej Brytanii i Niemiec to konkretna odpowiedź. Jednak, jak słusznie zauważyły polskie władze, artykuł 4. to wstęp i Polska oczekuje trwalszych, systemowych rozwiązań.
Jeśli siłom sojuszniczym NATO możemy wystawić notę celującą, to Stanom Zjednoczonym co najwyżej trójkę i to raczej z minusem.
Co do Stanów Zjednoczonych, ich początkowa reakcja faktycznie mogła budzić niepokój. Sugestia prezydenta Donalda Trumpa, że „mogło to być błędem", była niefortunna i wpisywała się w jego transakcyjne podejście do sojuszników. Taka chwiejność jest dokładnie tym, na co liczy Kreml. Na szczęście, pod presją Kongresu i sojuszników, Biały Dom ostatecznie potwierdził swoje zobowiązania. Niemniej, ten epizod pokazał, jak niebezpieczna dla spójności NATO jest polityka izolacjonizmu. Dla Rosji był to idealny moment do testowania sojuszu w momencie, gdy zaangażowanie USA w Europie jest kwestionowane.
Od tamtego czasu ma miejsce cały szereg naruszeń przestrzeni powietrznej państw członkowskich NATO, nad Belwederem fruwał dron, drony znalazły się również nad duńskimi lotniskami. Jak to wszystko interpretować?
Incydent w nocy z 9 na 10 września nie był jednorazowym aktem, ale początkiem spójnej kampanii presji. Musimy patrzeć na te wydarzenia całościowo. Masowe wtargnięcie dronów bojowych z terytorium Rosji i, co jest nowością, także z Białorusi, było testem militarnym. Natomiast dron, który później pojawił się nad Belwederem, był już elementem operacji czysto psychologicznej. To sygnał wymierzony w serce państwa, mający pokazać, że możemy dotrzeć wszędzie, nawet nad wasze najważniejsze obiekty i siać niepokój. Naruszenie przestrzeni powietrznej Estonii wpisuje się w tę samą strategię testowania spójności sojuszu. Rosja często wybiera mniejsze państwa bałtyckie, licząc na wolniejszą lub mniej zdecydowaną reakcję. Estonia zareagowała bardzo stanowczo, ustanawiając tymczasową strefę zakazu lotów i wzywając ambasadora Rosji, co pokazało, że sojusz wyciągnął wnioski z ataku na Polskę. Słowa szefowej unijnej dyplomacji, Kai Kallas, która nazwała incydent w Polsce „najpoważniejszym naruszeniem europejskiej przestrzeni powietrznej”, doskonale oddają wagę sytuacji.
Interpretując tę sekwencję zdarzeń, musimy odwołać się do rosyjskiej doktryny tzw. „bliskiej zagranicy”. Kreml uważa każde terytorium, które historycznie znajdowało się w jego strefie wpływów, za obszar swoich żywotnych interesów. Celem tej kampanii jest zastraszenie, podzielenie sojuszników NATO i zmuszenie nas do wycofania wsparcia dla Ukrainy. Trafnie ujął to watykański sekretarz stanu, kardynał Pietro Parolin, mówiąc, że „jesteśmy na krawędzi przepaści”. Rosja pokazuje, że jest gotowa zaryzykować bezpośrednią konfrontację, by osiągnąć swoje cele strategiczne.
Czego pana zdaniem możemy się teraz spodziewać, jeśli chodzi o działania Rosji?
Atak z 9 na 10 września był kulminacją, ale na pewno nie końcem rosyjskich działań. Musimy być przygotowani na długotrwałą kampanię hybrydową, prowadzoną na wielu frontach. Po pierwsze, na froncie militarno-hybrydowym. Z pewnością będziemy świadkami kolejnych naruszeń przestrzeni powietrznej. Spodziewam się nasilenia zakłócania sygnału GPS, co już teraz wpływa na lotnictwo cywilne i żeglugę na Bałtyku. Możliwe są również prowokacje na morzu czy incydenty na granicy z obwodem królewieckim i Białorusią. Rosja będzie stale kąsać i sprawdzać naszą czujność. Po drugie, na froncie informacyjnym i psychologicznym. To już się dzieje. Rosyjskie farmy trolli i media zalały internet dezinformacją, próbując przedstawić Polskę jako agresora, który eskaluje napięcie. Będą promować narracje o rzekomym chaosie w polskiej armii i braku wsparcia sojuszników, by zasiać strach i nieufność do państwa. Apel wiceministra obrony o czerpanie informacji tylko z oficjalnych źródeł jest niezwykle ważny. Po trzecie, na froncie cybernetycznym. Możemy spodziewać się prób ataków na naszą infrastrukturę krytyczną (sieci energetyczne, systemy bankowe, porty czy koleje), których celem jest destabilizacja państwa od wewnątrz.
W jaki sposób możemy się temu przeciwstawiać?
Nasza odpowiedź musi być kompleksowa. Oczywiście, priorytetem jest dalsze, radykalne wzmocnienie obrony powietrznej. Współpraca z Ukrainą w zakresie systemów antydronowych to absolutna konieczność. Ale równie ważne jest budowanie odporności społecznej – uświadamianie obywateli na temat dezinformacji i fake newsów. To jest nowa zimna wojna, która toczy się nie tylko w powietrzu, ale także w naszych umysłach i w sieci. Musimy być na to gotowi.
Skoro wspomniał pan o systemach antydronowych, to chciałabym zapytać o powód, dla którego te maszyny stały się tak popularne w wojnie Rosji z Ukrainą, a także w działaniach destabilizacyjnych.
Rzeczywiście, drony zrewolucjonizowały współczesne pole walki, a Rosja, choć początkowo była w tyle, szybko zaadaptowała je do swoich celów. Ich popularność wynika z kilku fundamentalnych przyczyn. Jedną z nich są kwestie ekonomiczne. Takie drony jak irański Shahed-136 produkuje się masowo, a jeden kosztuje kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Rakieta systemu obrony powietrznej, która musi go zestrzelić to koszt od kilkuset tysięcy do nawet kilku milionów dolarów. Drony, które lecą tzw. rojem, są również trudne do wykrywania i zwalczania przez systemy obrony powietrznej. Tradycyjne radary, zaprojektowane do wykrywania dużych, szybkich samolotów, mają problem z małymi, wolno lecącymi obiektami o niskiej sygnaturze termicznej. Istnieje jeszcze coś, co nazywa się „wiarygodnym zaprzeczeniem” (ang. plausible deniability). W przypadku jakiegoś incydentu zawsze łatwiej jest stwierdzić, że dron utracił łączność lub zbłądził, niż tłumaczyć się z naruszenia przestrzeni powietrznej przez załogowy myśliwiec Su-35. To daje Kremlowi elastyczność w sferze dyplomatycznej i propagandowej. Do tego wszystkiego drony stanowią instrument terroru psychologicznego. Dźwięk lecącego Shaheda stał się symbolem strachu w ukraińskich miastach i ten sam mechanizm Rosja próbuje przenieść na terytorium NATO. Chodzi o to, by obywatele krajów sojuszu przestali czuć się bezpiecznie i zaczęli wywierać presję na swoje rządy, by te ustąpiły Rosji.
Rozmawiała Marta Wiśniewska
Zdj. główne: www.freepik.com

Dr hab. Wojciech Kotowicz pracuje w Katedrze Nauk o Polityce i Nauk o Bezpieczeństwie UWM. Zajmuje się bezpieczeństwem międzynarodowym, państwami bałtyckimi, polityką Rosji oraz dezinformacją. Uczestnik wielu projektów naukowych dotyczących państw poradzieckich. Autor publikacji nt. obwodu królewieckiego. Obecnie jest kierownikiem grantu naukowego pt. „Wpływ rosyjskiej dezinformacji na kształtowanie opinii publicznej w krajach Europy Wschodniej – analiza i strategie przeciwdziałania" przyznanego przez Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego.
