05 Marca 2024
Aktualności
Rozmawiamy w Dniu Doceniania, a w słowie „docenianie” ukryte jest „ocenianie”. A jak mowa o ocenianiu, to na plan pierwszy wysuwa się nauczyciel...
A wraz z tym mądrości wyrażane np. na koszulkach: „Urodziłem się mądry, a potem poszedłem do szkoły” (śmiech). Amerykański psycholog George Kelly, przeciwstawiający się behawiorystycznej koncepcji człowieka jako organizmu, napisał kiedyś, że człowiek jest naukowcem. Przykładem tego, że mamy w sobie naturalną chęć uczenia się, jest to, że kiedy małe dzieci idą do parku, to każdy kwiatek musi zostać zerwany albo podotykany, a każdy papieros pozostawiony na chodniku – obwąchany. W trakcie wykładu zapytałem ostatnio studentki z Wydziału Nauk Społecznych, co się dzieje, że w okresie szkolnym znika ta naturalna chęć uczenia się. Tym, na co zwracały uwagę najczęściej, była utrata więzi z nauczycielem i zniechęcenie ucznia postawą nauczyciela, który próbuje traktować przekazywanie wiedzy, jakby to było przelewanie czegoś z garnka do garnka.
Transmisyjny model nauczania wyrzucamy więc do kosza. Na co jeszcze powinni uważać nauczyciele, żeby nie zniechęcić uczniów do nauki?
Z nauczycielami jest tak, jak z lekarzami. Po pierwsze nie powinni szkodzić, czyli zabijać w człowieku jego naturalnej motywacji i chęci uczenia się. Po drugie, ważne jest, żeby nauczyciel pokazywał samym sobą, że mu zależy. Spotykam się na szkoleniach z bardzo zmotywowanymi nauczycielami. Już samo to, że poświęcają swój wolny czas na to, żeby się czegoś nowego dowiedzieć czy nauczyć, jest zresztą dowodem tego, że im zależy. Chcą dotrzeć do uczniów, chcą sprawić, że lekcja w poniedziałek będzie inna niż w piątek. Poszukują czegoś. I opowiadają, że ich uczniowie też są tacy: chętni do nauki, otwarci, poszukujący... Uczniowie w każdym wieku, a studenci już na pewno, dostrzegą natomiast, że w nauczycielu nie ma pasji. Nawet jeżeli jest on trochę „dziwny”, nawet jeżeli jest czasami surowy, wymagający, ale ma w sobie pasję, to część studentów za nim podąży. I to też podtrzymuje ich motywację, bo widzą, że komuś zależy. Oczywiście, moja pasja nie jest gwarantem czyjejś motywacji, ale na pewno jest szansą, by ta motywacja nie została zgaszona.
Niektórym nauczycielom wydaje się, że uczniów zmotywują oceną.
Już około 25 lat temu, pomyślałem, że zamiast pod koniec semestru przygotowywać uczniom raporty z ocenami, warto byłoby z nimi po prostu porozmawiać. Kiedy patrzy się komuś w twarz, ma się mu o wiele więcej do powiedzenia. Od tego czasu staram się poświęcić każdemu uczniowi czy studentowi chociaż pięć minut, żeby podsumować z nim semestr. Nie chodzi o rozmowę o ocenach, bo one są znane. Chodzi o to, żeby dowiedzieć się o sobie czegoś więcej niż to, co można usłyszeć przy grupie. Kiedy zapytałem swoich studentów, jak często im się zdarzyło w życiu, że ktoś z nimi rozmawiał w taki sposób, to odpowiedzi wahały się od „nigdy” do „chyba raz, ale nie pamiętam”. Wyjątkiem była dziewczyna, która przyznała, że takie rozmowy odbywały się u niej w szkole co semestr, na każdym przedmiocie. Uczyła się w... Irlandii.
Szkoła przyzwyczaja nas do tego, że nauczyciel sprawdza, czego nie umiemy. To przede wszystkim o tym informuje nas, niestety, ocena.
Podczas tych wspomnianych rozmów podsumowujących zajęcia, mówię przede wszystkim o tym, co dobre. Czasami formułuję jednak uwagi, które wyjęte z kontekstu mogłyby zostać uznane za krytyczne, jak choćby ta z ubiegłego semestru. Zauważyłem, że jeden z moich nastoletnich uczniów nie szuka szans na rozwój, że pozostał na tym samym poziomie (B2). Zaproponowałem mu więc, żeby podjął decyzję, czy ten poziom znajomości języka, który opanował, a który jest naprawdę wystarczający do płynnego komunikowania się w języku angielskim, jest dla niego satysfakcjonujący. Jeśli nie, to może kontynuować naukę, ale będzie to na pewno od niego wymagało większego skupienia i świadomego uczenia się. Jeśli natomiast osiągnął już to, co chciał, może przerwać kurs i zacząć np. naukę nowego języka albo po prostu zyskać więcej czasu wolnego.
Obawiam się, że on mógł czuć się usatysfakcjonowany, ale jego rodzice – niekoniecznie.
Może tak być, ponieważ 16- czy 17-latkowie dość często są wysyłani na kursy przez rodziców, którzy chcą, żeby byli lepiej przygotowani do matury, nie do końca zdając sobie sprawę, że ich dzieci już osiągnęły poziom wymagany na tym egzaminie.
I tu płynnie przechodzimy do tematu motywowania samych siebie do nauki. Świetny nauczyciel i zachęcający do rozwoju rodzice to często za mało, żeby osiągnąć sukces.
To prawda. Według jednego z opisów motywacji, mamy do czynienia z dwoma jej rodzajami: wewnętrzną i zewnętrzną. Zewnętrzna to np. ta, którą próbujemy wzmocnić wspomnianymi wcześniej ocenami. Można sobie też wyobrazić, że ktoś nam płaci za nasze wyniki albo daje możliwość wyjazdów zagranicznych. Ale ta motywacja działa tylko tu i teraz, a niektórzy w ogóle wątpią, że ona istnieje. Są badacze, którzy uważają ją wręcz za szkodliwą, ponieważ zabija prawdziwą chęć do nauki. Motywacja wewnętrzna charakterystyczna jest z kolei dla tego małego człowieka naukowca, którego mamy w sobie, a o którym mówiliśmy wcześniej. To, co możemy zrobić jako osoby świadome, to przyjęcie takiego poglądu na swoje uczenie się, które zaczerpnięte jest z psychologii pozytywnej. Chodzi o to, by spojrzeć na swoje silne strony, na swoje małe sukcesy. Pamiętam na przykład, że moim pierwszym sukcesem było to, że po pół roku nauki języka skomunikowałem się z Niemcem pod pocztą na ul. Pieniężnego i umiałem mu wytłumaczyć, gdzie znajdzie najbliższy sklep RTV.
A co zrobić, kiedy mamy wobec siebie za duże oczekiwania?
Warto zastanowić się, do czego jest mi potrzebna nauka języka. Często jest tak, że nie widzimy postępów, bo nie wiemy do czego dążymy. Jeżeli mamy na przykład zamiar czytać w oryginale Dantego, to powinniśmy nastawić się na innego rodzaju pracę, niż wtedy, kiedy chcemy umieć zamówić pizzę podczas pobytu we Włoszech. Ważne jest także spojrzenie na to, gdzie byłem rok temu i docenienie tego, co udało mi się w tym czasie osiągnąć.
Czy wtedy będziemy mieli do czynienia z tym, co należy do pańskich zainteresowań badawczych, czyli z zadowoleniem językowym?
Zadowolenie językowe, albo inaczej: dobrostan językowy, jest tak naprawdę pewnym konstruktem emocjonalnym, w którym mieszczą się i poczucie sukcesu, i chwilowa przyjemność, i świadomość, że na zajęciach „było fajnie”. Zadowolenie językowe pojawia się wtedy, kiedy poziom wyzwania, czyli poziom trudności lekcji, jest odrobinę wyższy od poziomu mojej obecnej kompetencji językowej. Gdyby był za niski, to pojawiłaby się nuda i apatia, a kiedy byłby za wysoki – frustracja i nerwy.
I tu pojawia się, jak sądzę, wyzwanie związane z pracą w grupie. Jak dostosować ten poziom wyzwania do możliwości każdego ucznia?
Owszem, to jest wyzwanie. Ale w grupie jest też... łatwiej. I między innymi dlatego przekonuję ludzi do rezygnacji z lekcji indywidualnych, które nie są odzwierciedleniem życia, w którym komunikujemy się z różnymi osobami. Dobry wpływ na pracę w grupie ma zmiana osób, z którymi się siedzi w ławkach. Robię tak raz na miesiąc i za pierwszym razem zwykle nie spotyka się to z radością, ale kolejne zmiany są przyjmowane bez bólu i naprawdę pozytywnie wpływają na dynamikę grupy.
Mówiliśmy o tym, czym jest zadowolenie językowe. A czym jest lęk językowy?
Lęk językowy to także zbiór emocji – mieszczą się w nim strach, ale też nuda, apatia i wiele innych niechcianych uczuć. Tak jak wcześniej mówiliśmy o „dobrostanie”, tak tu mielibyśmy do czynienia ze „złostanem”. W języku polskim nie ma takiego słowa, ale angielskie „ill-being” dość dobrze charakteryzuje te emocje. Co ciekawe, nad lękiem pracujemy od końca lat 80., a pojęcie dobrostanu językowego ma lat 10. Psychologia zresztą także przez długi czas badała głównie deficyty i to, co było z człowiekiem nie tak. Dzięki psychologii pozytywnej przyglądamy się temu, co człowiekowi służy i sprawdzamy, jak może on zwiększyć swój poziom optymizmu, zaangażowania, poprawić jakość relacji... Ma to swoje korzenie między innymi w badaniach powojennych nad salutogenezą.
Czym była salutogeneza?
Było to podejście do badania zdrowia zaproponowane przez amerykańskiego naukowca Aarona Antonovsky’ego, kładące nacisk na zachowanie zdrowia, a nie leczenie choroby, jak ma to miejsce w podejściu patogenicznym. Antonovsky badał ludzi, którzy przeżyli Holocaust i chciał ustalić np., dlaczego różnie wpływał on na ludzi, dlaczego jedni byli zupełnie zniszczeni tym doświadczeniem, a inni stawali się bardziej wrażliwi, poszerzał się ich humanizm. Antonovsky i jego współpracownicy dostrzegli, że osoby, którym rodzice odpowiednio wyjaśnili, jak działa świat, miały silne poczucie spójności, koherencji. I one właśnie przeżywały trudne doświadczenia w taki sposób, że stawały się dzięki nim silniejsze.
Kolejni badacze, nawiązując między innymi do tej koncepcji, zaczęli się skupiać na badaniu dobrostanu, także dobrostanu językowego.
Pod pańskim okiem powstało już wiele prac dyplomowych, których tematy związane są z metodyką nauczania języka angielskiego oraz wpływem, jaki na sukces dydaktyczny mają postawy nauczycieli i uczniów. Czego się pan nauczył wspólnie ze swoimi seminarzystami?
Przede wszystkim tego, że nasze hipotezy się nie zawsze sprawdzają. To oznacza, że intuicja bywa zawodna i nie zawsze należy bazować na własnych doświadczeniach, na przykład z czasów szkolnych. Warto weryfikować swoje intuicyjne przekonania w oparciu o badania empiryczne – czasami możemy się naprawdę zdziwić.
Na przykład?
Możemy zakładać, że jeśli nauczyciel przekazuje jakąś krytyczną uwagę, na przykład o tym, że uczeń przestał się rozwijać, wpłynie to na niego negatywnie. A tymczasem wcale tak nie musi być. Wiele przecież zależy od tego, jaki jest kontekst, jak ta informacja została „opakowana”. Wbrew pozorom nie musi to się wiązać ze zwiększeniem lęku językowego, bo uczniowie cenią sobie szczere komunikaty.
Sporo mówi się o kryzysie zawodu nauczyciela. Czy młodzi ludzie boją się dzisiaj tego wyzwania?
Na pierwszych zajęciach z dydaktyki zawsze pytam studentów o obawy dotyczące pracy w szkole. I tak jak 20 lat temu najczęściej wskazywali na lęk przed wystąpieniami publicznymi, czyli prowadzeniem lekcji, tak dzisiaj najczęściej pojawia się hasło „rodzice”. Myślę, że młodzi ludzie są świadomi krytyki nauczycieli, która pojawia się np. w social mediach oraz tego, że kiedy zaczynają swoją karierę nauczycielską, sami są niewiele starsi od uczniów. Kiedyś na zajęciach poświęcaliśmy relacjom z rodzicami uczniów parę minut, dzisiaj pracujemy nad tym o wiele dłużej. Tworzymy różne scenariusze, ćwiczymy swoje reakcje na spotkanie np. z rodzicem agresywnym albo nadmiernie „przejętym”.
A co z „poczuciem misji”, o którym tak chętnie mówią ci, którzy mają konkretne oczekiwania wobec nauczycieli? Występuje u młodych?
Osoby, które od początku studiów deklarują, że chcą pracować w tym zawodzie, są najczęściej tymi, które mają to poczucie misji. Często wiąże się ono z tym, że albo sami mieli dobrych, zaangażowanych nauczycieli, albo mają na przykład rodziców, którzy wykonują ten zawód.
A czy każdy powinien być nauczycielem?
Myślę, że prawie każdy człowiek może być dobrym i skutecznym nauczycielem. Trzeba po prostu lubić ludzi i chcieć rozwijać swój warsztat. Moim zdaniem powołanie, podobnie jak talent, są czasami trochę przereklamowane.
To odwróćmy jeszcze to pytanie: czy są osoby, których nie da się nauczyć języka?
Do tej pory miałem dwóch uczniów, którzy mieli poważny problem z tym, żeby nauczyć się systemowego podejścia do gramatyki. Powtórzę: dwie osoby spośród kilku tysięcy, a i tak jestem przekonany, że może wystarczyłoby wtedy zmienić metody – bo przecież uczniowie ci całkiem nieźle opanowali gramatykę języka ojczystego. Uważam więc, że praktycznie każdy może się nauczyć języka w takim stopniu, w jakim sobie zamarzy lub jakiego potrzebuje.
Rozmawiała Daria Bruszewska-Przytuła
Dr Czesław Kiński pracuje w Katedrze Języka Angielskiego. Jego zainteresowania badawcze dotyczą m.in. zastosowania językoznawstwa w nauczaniu języka angielskiego oraz motywacji i wpływu nowych technologii na uczenie się.
Fot. archiwum prywatne