18 Sierpnia 2023
Aktualności
Kiedy czytam kolejne informacje o niezwykłych operacjach przeprowadzanych przez pański zespół, odnoszę wrażenie, że niecodzienne zabiegi są tu, w Wojewódzkim Specjalistycznym Szpitalu Dziecięcym w Olsztynie, codziennością.
Nasza Klinika Chirurgii Głowy i Szyi Dzieci i Młodzieży jest ośrodkiem eksperckim dla chorób rzadkich, zarówno w Unii Europejskiej, jak i w Polsce. Wykonujemy kilkaset zabiegów rocznie, w części neurochirurgicznej sto kilkadziesiąt. Naszymi pacjentami są dzieci, których inne szpitale często nie są w stanie leczyć – albo z powodu braku sprzętu, albo z powodu braku doświadczenia. Trudno zresztą mówić o wielkim doświadczeniu w przypadku leczenia czy operowania dzieci ze schorzeniem, na które cierpią np. cztery osoby na świecie. Każde z tych dzieci jest więc wyjątkowe. Z drugiej strony – z uwagi na to, że jesteśmy ośrodkiem referencyjnym, w ciągu kilku miesięcy operujemy więcej dzieci z podobną wadą, np. achondroplazją czy złożonymi kraniosynostozami, niż inni lekarze spotykają w swoich gabinetach przez całe życie.
Wyzwanie, jak się domyślam, stanowi także wiek pacjentów? Niedawno przeprowadzał pan bardzo trudną operację u trzymiesięcznego dziecka.
Tak, ma to szczególny wpływ na możliwości dotyczące anestezji, dlatego pracujemy z najwybitniejszymi specjalistami w tym zakresie. Ale wyzwaniem, z którym się mierzymy, jest też zrozumienie charakteru patologii. Najczęściej mamy do czynienia z chorobami genetycznymi oraz nowotworami. Wymagają one często wielospecjalistycznego leczenia prowadzonego przez zespół złożony z neurochirurga, chirurga szczękowo-twarzowego, laryngologa, okulisty... Do naszej kliniki trafiają dzieci także z nowotworami, które występują na bazie mutacji genowych. Ich leczenie jest zwykle procesem, który musimy zaplanować na wiele lat. Mamy też pacjentów z wadami budowy czaszki, np. kraniosynostozami, które polegają na tym, że szwy łączące poszczególne kości czaszki zarastają przedwcześnie. Powoduje to deformację czaszki. Wykonujemy wówczas zabiegi rekonstrukcyjne, bywa że bardzo rozległe, i zakładamy różne urządzenia dystrakcyjne. Czasami, szczególnie u tych najmniejszych dzieci, operujemy „przez dziurkę od klucza” metodami małoinwazyjnymi endoskopowymi. Zdarza się, że musimy „wyprzedzić” skutki choroby i zaplanować nadkorekcję, żeby oszczędzić dziecku kolejnych zabiegów w przyszłości.
Kiedy rozmawiamy, przyglądam się modelowi czaszki konkretnego dziecka. Czy przed każdą operacją wykonujecie państwo taki wydruk 3D?
Bardzo często, to bardzo ważny element naszej współpracy z inżynierami biomedycznymi. Przystępując do zabiegu, musimy być w pełni przygotowani, musimy wiedzieć, co będziemy robić i jak. Chodzi o to, żeby do minimum ograniczyć czas trwania operacji i ryzyko powikłań. Wykonujemy więc badania, na postawie których jesteśmy w stanie nazwać i ocenić zakres patologii już wcześniej, zanim otworzymy głowę. W kolejnym etapie próbujemy wykonać zabieg operacyjny w komputerze. Mamy specjalne programy, które pozwalają nam zasymulować operację. Możemy obejrzeć w trójwymiarze, jak wygląda czaszka, mózg czy struktury twarzy. Możemy w komputerze ponacinać je w różnych miejscach – zupełnie bezkarnie! – i zobaczyć, jaki efekt w ten sposób uzyskamy. Możemy wreszcie, mając już pewien plan, wydrukować w technologii druku 3D czaszkę tego dziecka i wziąć ją do ręki, pooglądać. W neurochirurgii bardzo ważną kwestią jest ominięcie dużych naczyń żylnych, które są „przyczepione” do kości – czyli zatok opony twardej. U dzieci z wadami rzadkimi całkiem często znajdują się one nie w tym miejscu, gdzie byśmy ich oczekiwali. Kiedy mamy już wydrukowany model czaszki i przygotowaliśmy plan działania, ważne jest, żebyśmy mogli swój pomysł realizować co do milimetra. Do tego celu służy nam np. system neuronawigacji. Patrząc w trakcie zabiegu na monitor komputera, widzimy, gdzie jest koniec naszego narzędzia. Korzystając z druku 3D, możemy też przygotować szablony operacyjne.
Do czego one służą?
Kiedy taki szablon założymy na czaszkę pacjenta, będzie pasował idealnie tylko w jedno miejsce. Dzięki temu możemy poprowadzić cięcia dokładnie tam, gdzie zaplanowaliśmy. Model, który pani widzi, to model czaszki Leny, którą operowaliśmy kilka tygodni temu. Widać na nim patologiczne naczynia, które trawersują patologicznie zbudowane kości. Dzięki temu, że wykonaliśmy taki wydruk, byliśmy na to przygotowani podczas operacji. Mogliśmy je ominąć.
Kiedy pan zaczynał swoją pracę przy stole operacyjnym, takich narzędzi i możliwości nie było, prawda?
To prawda. Dlatego doskonale pamiętam zabiegi, które trwały sześć czy osiem godzin, a teraz są przez nas przeprowadzane w dwie. Poprawia to skuteczność, komfort i bezpieczeństwo naszych działań. Od ponad 20 lat współpracuję m.in. z prof. Markiem Gzikiem z Politechniki Śląskiej oraz z profesorem Arkadiuszem Szarkiem z Politechniki Częstochowskiej. Poznaliśmy się jako młodzi doktorzy. Prosiłem ich czasem, żeby zrobili nam coś takiego lub innego, co mogło się nam przydać w trakcie zabiegu. Oni najczęściej mówili, że się nie da. A za dwa czy trzy dni okazywało się, że nie tylko udało im się coś wymyślić, ale poszli dwa kroki dalej i pomogli nam jeszcze bardziej (śmiech). Uczyliśmy się wspólnie. Współpraca z inżynierami, fizykami i matematykami bardzo poszerza horyzonty i pozwala spojrzeć na problem medyczny z zupełnie innej perspektywy. Chirurg jest tylko ostatecznym wykonawcą. To są prawdziwi naukowcy.
To powinna być wskazówka dla naszych studentów kierunku lekarskiego, żeby zaprzyjaźnili się z koleżankami i kolegami z Wydziału Nauk Technicznych oraz Wydziału Matematyki i Informatyki.
Oczywiście. Jako profesor Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego bardzo się cieszę, że mogę współpracować z naszymi specjalistami ze wspomnianych wydziałów. Metody obliczeniowe pozwalają nam wziąć pod uwagę cały szereg różnego rodzaju zmiennych, których mózg ludzki sam w sobie nie jest w stanie ogarnąć naraz. Dla naukowców z dziedziny matematyki, fizyki, biofizyki, inżynierii biomedycznej pewne rzeczy są oczywiste, a my, lekarze, tej wiedzy nie mamy, więc chętnie korzystamy z ich doświadczenia i dzięki temu możemy robić rzeczy fascynujące i cudowne.
Śledząc przekazy medialne, można mieć wrażenie, że dzieci ze skomplikowanymi wadami jest dzisiaj wyjątkowo dużo. To tylko wrażenie?
Nie do końca. Wraz z rozwojem medycyny zdecydowanie zmniejszyła się liczba dzieci umierających tuż po narodzinach, np. wcześniaków. Jesteśmy też w stanie leczyć coraz więcej chorób. Jednocześnie zwiększyła się dostępność narzędzi diagnostycznych, co pozwala nam na wykrywanie wad, o których wcześniej nawet nie wiedzieliśmy. Wady te występowały zawsze – cała dynastia faraonów, na czele z najbardziej znanym Tutanchamonem, miała właśnie złożoną kraniosynostozę. Dzisiaj też zdarza się tak, iż rodzic dowiaduje się, że ma jakąś wadę, kiedy przychodzi do nas ze swoim dzieckiem... Bywało tak, że człowiek zmagał się całe życie z bólami głowy i słyszał, że to migrena, a powodem była nieodpowiednia budowa czaszki.
A co z czynnikami środowiskowymi? Czy one też mogą powodować wady, którymi się pan zajmuje?
Epigenetyka, która bada wpływ środowiska na sterowanie genami, jest także młodą nauką, więc na rzetelne wyniki badań w tym zakresie musimy jeszcze trochę poczekać. Z dużym prawdopodobieństwem można jednak mówić o tym, że taki wpływ istnieje.
Na pańskiej sali operacyjnej pojawił się niedawno nowy przyrząd: gogle rozszerzonej rzeczywistości.
Pozwalają one tworzyć coś w rodzaju wirtualnej przestrzeni, w której można kilkoma ruchami obrócić badanie pacjenta i zobaczyć miejsce (najczęściej od środka), do którego nie mamy dostępu. Swoim palcem mogę przeciąć wygenerowaną cyfrowo czaszkę i zobaczyć, co jest w środku. Trwają prace nad tym, by sprząc wirtualną rzeczywistość z danymi, które daje nam neuronawigacja. Wiele obiecujemy sobie także po robotach chirurgicznych. Mam nadzieję, że będzie mi dane uczestniczyć kiedyś w takiej operacji, podczas której naciśniemy przycisk „start” i robot przeprowadzi zabieg, a ja będę tylko stał nad pacjentem i pilnował jego bezpieczeństwa.
Daleka do tego droga?
Tak, ponieważ w chirurgii prawie zawsze dzieje się coś zaskakującego. My, lekarze, dzięki swojemu doświadczeniu, jesteśmy w stanie na to zareagować, wymyślić szybko rozwiązanie problemu. Maszyna musi być do tego zaprogramowana.
Dzisiaj sztuczna inteligencja wspiera już, także za sprawą naukowców z UWM, lekarzy w diagnostyce...
To prawda. Matematyczne algorytmy są bardzo pomocne m.in. w histopatologii czy radiologii. Postęp w medycynie dokonuje się szybko. Pracuję od ponad 20 lat, a od około dziesięciu lat właściwie nie miałem w dłoniach skalpela. Podczas operacji zamiast niego używamy zaawansowanego narzędzia, które w czasie rzeczywistym dobiera natężenie prądu do oporności tkanki i w ten sposób bezkrwawo je przecina.
Mam wrażenie, że wielu olsztynian nie wie, że mamy tu tak wyjątkową klinikę, gotową do pomocy tym, którym inni pomóc nie mogą.
Na co dzień jeszcze mieszkam w Katowicach, ale bardzo się cieszę, że mam szansę pracować w Olsztynie. Z każdym rokiem, a podróżuję tu od 13 lat, spędzam więcej czasu na Warmii. Mamy tu świetnych partnerów do współpracy – i na Uniwersytecie, i w szpitalu dziecięcym. Pani dyrektor dr n. med. Krystyna Piskorz-Ogórek rozumie naszą potrzebę rozwoju i robi wszystko, by zapewnić pacjentom jak najwyższą jakość leczenia. Kiedy kupujemy jakiś sprzęt, to stara się, by był on najlepszy z możliwych. Z Funduszu Medycznego prezydenta Rzeczypospolitej zostało nam przyznane ponad 180 milionów na rozwój neurochirurgii, chirurgii szczękowo-twarzowej, laryngologii i okulistyki oraz na wybudowanie osobnego budynku, dzięki któremu poprawimy jakość codziennej egzystencji naszych dzieci. Wybudujemy też zespół poradni i dodatkowych sal operacyjnych. Im więcej mamy nowoczesnych narzędzi, tym więcej miejsca potrzebujemy.
I pojawia się więcej pacjentów.
Nasze wieloletnie działania pozwoliły nam zostać europejskim ośrodkiem eksperckim, działającym w sieci ERN. W chorobach rzadkich głowy i szyi jesteśmy jedynym takim w Polsce. Co roku organizowane są spotkania lekarzy, którzy zajmują się tą dziedziną. Jak się pani domyśla, jesteśmy małą grupą przyjaciół, szaleńców, którzy zajmują się wyjątkową dziedziną medycyny (śmiech).
Ma pan też wyjątkowych, bo bardzo młodych pacjentów.
Pracuję już dostatecznie długo, by zaczynali do mnie przychodzić dawni pacjenci ze swoimi dziećmi. Kiedyś do mojej poradni zajrzała nawet młoda kobieta, którą operowałem, gdy była niemowlakiem. Kiedy sama została matką, poczuła potrzebę podziękowania za ten zabieg.
Leczenie dzieci ze skomplikowanymi wadami jest jednak trudne i wiąże się z ryzykiem niepowodzenia. To, jak sądzę, może zniechęcać młodych absolwentów medycyny od podążania pana śladem. Co pan robi, żeby wychować sobie następców?
Uczę. Po prostu uczę. Na piątym roku na kierunku lekarskim mamy fakultet, gdzie pokazujemy studentom nowoczesne metody współpracy pomiędzy lekarzami a inżynierami. Na szóstym roku opowiadam im o tym, na czym polegają te choroby i jak je leczymy. Wartością dodaną jest to, że są to nie tylko wykłady, ale także obserwacje operacji. Kiedy ja zaczynałem pracę z dziećmi z kraniosynostozami, miałem starą książkę, w której były szkice ołówkiem. Była genialna i mam ją do dzisiaj, ale moi studenci mogą zobaczyć w technologii 4K operację, dla której ja musiałem lecieć do Stanów Zjednoczonych. Rocznie rodzi się około 170 dzieci z wadami, a my wykonujemy w tym czasie 130-150 zabiegów. Można więc z całą pewnością powiedzieć, iż trafia do nas większość dzieci wymagających takiego leczenia. Członkowie naszego zespołu biorą udział w konferencjach dla neonatologów, pediatrów, a także ginekologów i położników, bo wiele zależy od diagnostyki prenatalnej. Przez ponad 15 lat pracowałem na Uniwersytecie Śląskim, gdzie prowadziłem też wykłady dla psychologów i logopedów. Szkolimy fizjoterapeutów, żeby wiedzieli, jak pracować z dziećmi po operacjach.
Fakt, że nie ma zbyt wielu ośrodków specjalizujących się w leczeniu dzieci z chorobami rzadkimi, nie powinien nas chyba martwić?
Są badania, z których wynika, że jeśli konkretny chirurg nie wykonuje co najmniej 30 tego typu zabiegów rocznie, to jakość operacji zaczyna spadać. Liczy się biegłość w standardzie. Specjalizacja i interdyscyplinarność ośrodka służą więc pacjentom.
Poza dydaktyką i praktyką przy stole chirurgicznym jest jeszcze jeden ważny elementem pańskiej kariery: nauka.
Wśród moich zainteresowań naukowych można wyróżnić trzy nurty. Pierwszy związany jest z biologią molekularną i badaniami nad genami, które prowadzimy wspólnie z prof. Aleksandrem Jamsheerem z Poznania, z prof. Richardem Liftonem, uniwersytetem Yale w Stanach Zjednoczonych i z King's College London. Druga część naszej działalności to wprowadzanie metod inżynierii biomedycznej do medycyny i stosowanie ich klinicznie. Naszymi partnerami są przedstawiciele Politechniki Śląskiej na czele z prof. Markiem Gzikiem czy z prof. Arkadiuszem Szarkiem z Politechniki Częstochowskiej. Nad symulacjami pracujemy wspólnie ze wspomnianym ośrodkiem w Londynie – tu pomaga nam prof. Mehran Moazen i belgijskim uniwersytetem w Leuven. To wiodące ośrodki badawcze. Trzecia kwestia, nad którą pracujemy jako zespół, a w którym specjalizuje się przede wszystkim dr n. med. Patrycja Larysz, jest wprowadzanie małoinwazyjnych metod leczenia dzieci. Rozwijamy więc zabiegi endoskopowe i zastosowanie zindywidualiozowanych sprężyn dystrakcyjnych w leczeniu kilkumiesięcznych dzieci z kraniosynostozami.
Pani doktor nie tylko jest specjalistą neurochirurgii, ale też prywatnie moją żoną (śmiech).
O tym, że współpraca jest ważna dla rozwijania medycyny mówiono także podczas tegorocznego Święta Uniwersytetu. Wystąpił pan wówczas w roli promotora doktoratu honoris causa, który UWM nadał prof. Marii Siemionow, znanej nie tylko ze swoich nowatorskich operacji, ale i z gotowości do dzielenia się wiedzą z innymi.
To był zaszczyt, o którym będę pamiętał całe życie. Pani profesor jest wyjątkową osobą. Pokazuje, że można nawiązywać relacje, tworzyć sieć. I to jest przyszłość medycyny. Mamy skłonność do przypisywania wyjątkowego znaczenia chirurgowi, a tymczasem nie zrobiłby on nic bez świetnego zespołu. Cóż ja mogę zrobić, jeśli nie będę miał genialnego anestezjologa, takiego jak pani dr Małgorzata Koszowska, bez instrumentariuszek, jak pani Ewa Kowalkowska-Matel czy Barbara Zyśk, które, jak czasem żartuję, szybciej niż ja sam wiedzą, czego będę potrzebował. Podobnie jest z doświadczonymi pielęgniarkami w Klinice. To one są skarbnicą wiedzy o pacjentach, bo są z nimi cały czas.
A leczenie ani się nie zaczyna, ani nie kończy na sali operacyjnej.
Oczywiście. Dlatego tak ważne jest to, żeby jak najwięcej osób potrafiło rozpoznać objawy wad, którymi się zajmujemy. Nasi pacjenci muszą mieć także możliwość kontynuowania terapii u logopedów, neuropsychologów czy oligofrenopedagogów. W Oxfordzie, gdzie pracuje mój przyjaciel, neurochirurg dziecięcy profesor Jay Jayamohan, obowiązuje zasada leczenia dzieci w taki sposób, żeby zdały tzw. test Tesco.
To znaczy?
Jeśli po naszym leczeniu dziecko jest w stanie pójść do sklepu i kupić sobie np. loda, a podczas tej wizyty nikt nie zwróci na niego uwagi, nie uzna, że wygląda „dziwnie”, to znaczy, że dobrze wykonaliśmy swoją pracę.
Rozmawiała: Daria Bruszewska-Przytuła
Prof. dr hab. n. med. Dawid Larysz pracuje w Katedrze Pediatrii Klinicznej UWM. W Wojewódzkim Specjalistycznym Szpitalu Dziecięcym w Olsztynie kieruje Kliniką Chirurgii Głowy i Szyi Dzieci i Młodzieży. Jest specjalistą neurochirurgii, neurolopsychologiem i logopedą.
Fot. Janusz Pająk